Gdynia Chylonia ul. św. Mikołaja 1, tel. 58 663 44 14

Kategoria: Teksty ks. J. Sochy (Strona 4 z 5)

Co możemy zrobić? List cz. II

Gdynia. 2011.09.30
W Chyloni dzieją się cudowne rzeczy!!!
      Są już odpowiedzi na zeszłoniedzielny list – a więc przepływ miłości jest możliwy! Poniżej przedstawiam świadectwo pewnego parafianina, który przełamał swój lęk i poszedł szukać potrzebujących. Przeczytaj poniższe fragmenty jego listów e-mailowych na temat cudów, które się dzieją.

Część I.
         Ponieważ dużo łaziłem po bunkrach i innych opuszczonych miejscach to wiem gdzie znaleźć bezdomnych. O dziwo ostatnio niedaleko nas znalazłem dwóch panów pomieszkujących w naszej okolicy, zagryzających pasztet z lidla i popijających wino marki wino odzianych jednak przyzwoicie i wyglądających na prawdziwych bezdomnych "nie z wyboru". Piszę o tym, gdyż może ktoś jeszcze poza mną z parafii ma możliwość, przełamać swój strach, podejść, pogadać, zanieść im papier toaletowy, jedzenie, kołdrę… a może nawet Pismo święte jak komuś zbywa.
        Panowie są mili, nie śmierdzą, nawet nie są pijani, ale bieda aż piszczy. W tej budzie nie ma nawet drzwi, więc do zimy jakoś trzeba ich przygotować, a do przytułka nie pójdą.
Część II.
        Ponownie piszę, aby zdać raport. Pismo Święte już mają. Opowiem jakie miałem doświadczenie z tym zanoszeniem Boga. Po pierwsze dziękuję za to kazanie, bo zwyczajnie pierwszy raz w życiu wziąłem sobie taką akcję do serca. Jest parafia, jest konkretne działanie. Jest mi z tym dobrze, acz nie piszę by się obnosić, a jedynie mam przeczucie że więcej dobrego wyniknie jak jednak opowiem, że ten plan zadziałał.

       Pomoc tym ludziom przebiegała początkowo bez ich udziału, bo ich nie zastałem, posprzątałem im, przyniosłem wodę, papier toaletowy, kosmetyki, ciuchy itp. Potem stwierdziłem że jeszcze pojadę po sztućce i talerze jednorazowe póki jeszcze nie wrócą. Jednakże wtedy zaczął mnie boleć mocno brzuch. Bałem się, że się zaraziłem jakimś brudem, zanim dotarłem z powrotem zginało mnie już z bólu żołądka, co u mnie jest niespotykane. Pytałem: "Panie Jezu, ja tu pomagam a ty mi taką pokutę podrzucasz jeszcze.. o coś ci chodzi?". Ale kiedy wróciłem ze sztućcami jednorazowymi oni już byli. Nic im nie powiedziałem jeszcze poza "dzień dobry", a oni podziękowali mi i uściskali z radości dodając "niech panu Bóg błogosławi". W tym momencie ból opadł ze mnie jakby go nie było.
      Po czasie dotarło do mnie to, co powinno dotrzeć: prawda, że spotkanie z nimi potrzebne było zarówno im jak i mnie. Mówię o miłości i relacji człowieka z człowiekiem, bo to ona zdejmuje ból. Samo przekazanie rzeczy w ukryciu byłoby miłe… ale to właśnie przyznanie się przed nimi twarzą w twarz, że coś dla mnie znaczą i że mam ochotę jeszcze ich odwiedzić – to było to.

     Z tym sprzątaniem, to może się wydać przesadą… ale tak jak jednym z miłości potrzebny jest kop od życia… tak drugim, tym bez nadziei potrzebny jest napływ pozornie nieuzasadnionej miłości, nawet za cenę poniżenia.. taki zaczyn na chleb.

parafianin
 
 
 
 


Co możemy konkretnie zrobić?
       W wyniku rozmów i korespondencji w ostatnich dniach chciałbym zaproponować:
1. Utworzenie patroli pomocy najbardziej potrzebującym. Kto by chciał pójść z wraz z innymi do najbardziej potrzebujących nie musi tego czynić sam. Zgłoszenia chętnych poprzez kontakt z księżmi ( kontakt do mnie e-mail: jsocha@gsd.gda.pl; tel. 58 6634414) lub przez biuro parafialne.
2. Utworzenie ekip modlitewnych, które chodziłyby po naszej parafii (po dwie lub więcej osób modląc się w ciszy np. na różańcu za miejsca i ludzi, którzy mieszkają w mijanych domach).
3. W niedzielę, 9 października odbądźmy wszyscy spacer modlitewny po naszej parafii!!! Pójdźmy „omodlić” te miejsca gdzie wydaje się nam, że ludzie najbardziej potrzebują naszej pomocy. Niech to będzie modlitwa skromna i ukryta, bez żadnych oznak ostentacji. Odmówmy w ciszy koronkę, różaniec lub inną modlitwę. Niech to będzie odpowiedź na wołanie bł. Jan Pawła II o miłość, bez której nie ma prawdziwej solidarności , w taki sposób ta niedziela będzie prawdziwie dniem papieskim.
4. Pojawiła się również inicjatywa utworzenia grupy poszczących i stale się modlących. Może w ten sposób powstałby grupa brewiarzowa, czyli grupa osób regularnie modlących się w naszej świątyni Liturgią Godzin w intencji najuboższych i najbardziej potrzebujących? Zgłoszenia i pomysły na temat takiej grupy proszę kierować również od mnie lub do biura parafialnego.
 
        Cieszę się z rzeczy, które zaczynają się dziać w odpowiedzi na mój list z 25.09.2011 r. Módlmy się byśmy zawsze potrafili być posłuszni Jezusowi.
Ks. Jacek Socha /proboszcz/

List ks. Proboszcza Jacka Sochy do parafian w związku z powołaniem nowej Rady Duszpasterskiej

Gdynia, 2011-09-24
List „Dokąd pragnie pójść Jezus w naszej parafii?”

Moi Drodzy
          Piszę ten list w przeddzień inauguracji pracy nowej Parafialnej Rady Duszpasterskiej (dawniej używano nazwy Rada Parafialna), czyli grona ludzi świeckich, którzy wraz duszpasterzami podejmą pracę i refleksję nad tym: kim jako parafia jesteśmy i dokąd zmierzamy?
 

         Parafia to wspólnota ludzi, która powinna, co jakiś czas, podejmować refleksję również nad samą sobą. Jako proboszcz chciałbym rozpocząć nasze rozważania przywołując jedną z najpiękniejszych chwil z życia naszej parafii, a mianowicie dzień Bożego Ciała. To święto, pewnie każdemu z nas od dzieciństwa, kojarzy się z uroczystą procesją. Owa procesja z Najświętszym Sakramentem „mówi” o obecności Boga. On jest i to jest w zadziwiający sposób. W procesji prowadzimy Jezusa do różnych miejsc, a On jest tak pokorny, że daje się powieść tam, gdzie my Go zabierzemy. Ta z góry ustalona i wyznaczona trasa ulicami naszej, chylońskiej parafii pokazuje głęboką i piękną prawdę o życiu każdego z nas: Bóg jest wierny, On nie opuścił nikogo z nas, podążał za nami w miejsca i sytuacje, które wydają się zupełnie nie przystawać do Bożych pragnień dobra, miłości, prawdy… Myśląc o parafii warto zadać sobie ważne pytanie: dokąd ja zaprowadziłem/łam Boga? Dokąd jako parafia zaprowadziliśmy Boga? Te pytania wydają się absurdalne, a jednak pokazują prawdę – Bóg w swojej pokorze, z powodu niepojętej miłości do nas, pozwala się prowadzić w najciemniejsze, najbardziej odrażające miejsca naszego życia. Jest z nami w sytuacjach naszego pohańbienia. Pozwala się ranić, odrzucać, oskarżać, zdradzać, słucha naszych przekleństw, obelg- i nadal jest wierny… idzie za nami aż do otchłani grzechu… Jego Miłość nie ma granic – krzyżujemy Go naszym grzechem, a On umiera, zwycięża śmierć i przynosi nam zbawienie… To pierwszy aspekt życia wspólnoty parafialnej.
           Kolejną prawdą związaną z życiem parafii i procesją Bożego Ciała, jest ta wyrażająca się w odpowiedzi na pytanie: dokąd Pan Jezus pragnie pójść? Odwołam się do książki „Mój Chrystus połamany”, do sytuacji, gdy Jezus „mówi”, że są miejsca, gdzie On chodzi, do których my nie chcemy pójść. Chodzi może nawet nie o miejsca, ale o ludzi: ubogich w różnych aspektach, odrzuconych, często nieprzychodzących już do kościoła, do których pragnie dotrzeć Bóg. Chciałbym sobie i Wam przypomnieć ludzi, których spotykamy codziennie w sklepie, na ulicy: czasami pijanych, zachowujących się agresywnie, wulgarnie, a czasami po prostu znękanych, przytłoczonych, wyniszczonych fizycznie… Młodą jeszcze kobietę, matkę kilkorga dzieci, która jest już prawie bezzębna, i taką, o której wiadomo, że każde dziecko ma z innym mężczyzną… Rodzinę, cieszącą się złą sławą w dzielnicy i dzieci, które są postrachem sąsiedztwa i pobliskiej szkoły. Ludzie ci odstraszają swoim zachowaniem, wyglądem, nędzą nie tylko materialną, ale także moralną… Czasami budzą naszą litość, czasami strach a niekiedy nawet pogardę. Nie są już w stanie panować nad swoim życiem, i ich nędza staje się widoczna. Są obnażeni – jak Jezus na krzyżu… Dlatego łatwo ich oceniać, nawet potępiać. Dlatego zostali zepchnięci w takie miejsca i pozostawieni sami sobie, bez szans na przyszłość. Nie chcemy ich widzieć, wolimy zapomnieć… Mając przed oczami tych ludzi warto usłyszeć pragnienie Jezusa : to są zagubione dzieci, które Ja chcę przywrócić Ojcu… Pan Jezus, niesiony przez nas w odświętnej atmosferze Bożego Ciała, pragnie pójść do tych miejsc i do tych ludzi; pragnie obdarzyć ich swoją miłością, upomina się o nich… Ale czy my jesteśmy gotowi, żeby odpowiedzieć na Jego pragnienie? Czy potrafimy pójść za Jezusem w takie miejsca? Czy jesteśmy gotowi zanieść Go tym ludziom? Z pewnością nie jest to łatwe – wejść do domu, gdzie się kłócą, obrzucają wyzwiskami, nie zważając na obecność obcych, gdzie nie mają czym poczęstować, a czasem nawet nie ma na czym usiąść… gdzie panuje smród, brud, wilgoć, zimno… gdzie może wcale nas nie chcą… Czy warto odwiedzić taki dom? Wielu chrześcijan zapytanych o to odpowiedziałoby: Oni odrzucają pomoc, ranią tych, którzy próbują wyciągnąć do nich rękę, nie chcą zmienić swojego życia… Ja, ksiądz wielokrotnie odpowiadałem: Oni nie chcą chodzić do kościoła, nie chrzczą swoich dzieci, żyją bez sakramentu małżeństwa, nie przyjmują księdza….Ile więc potrzeba odwagi, wytrwałości, prawdziwej miłości, aby przyjąć nieufność takich osób, odrzucenie, łamanie umów, wykorzystywanie naszych dobrych intencji… A jednak to właśnie jest prawdziwa Miłość! I takiej właśnie miłości oni potrzebują.
          Dlaczego Jezus pragnie nas tam zaprowadzić? Z pewnością nie tylko ze względu na tych ludzi. Także dla nas samych. Oni są darem dla nas, pokazują nam, jak bardzo brakuje w nas miłości – jeśli obok nas ludzie cierpią w samotności, jeżeli doświadczają takiej nędzy, braku szacunku, obojętności – to co się stało z naszymi sercami? Co warta jest wspólnota, która żyje sama dla siebie? Chrześcijańskie rodziny, zgrupowane wokół parafii, potrzebują takich właśnie rodzin, aby się nauczyć prawdziwej miłości. To prawda, że ci ludzie odstraszają swoim moralnym ubóstwem, złem, któremu ulegają, że budzą zgorszenie – ale czy zamykanie się we własnym wygodnym świecie, w elitarnym klubie „dla prawdziwych chrześcijan” nie jest także złe? Zło tych ludzi jest na wierzchu, rzuca się w oczy, a brak miłości jest ukryty…
          Od czego więc możemy zacząć? – myślę, że od modlitwy, od tej osobistej np. na adoracji w dolnym kościele i tej wspólnej. Przez modlitwę łączymy się z Bogiem, i w Nim- tworzy się więź pomiędzy nami, przepływa miłość. Często podczas Mszy św. czy spotkań we wspólnotach modlimy się za ubogich. Jednak są oni dla nas anonimowi, nie czujemy więzi z nimi. Tymczasem żyją wśród nas, tak blisko… Może wystarczy poznać imię osoby, która mieszka w moim sąsiedztwie, którą codziennie widzę na ulicy… Może warto pozdrowić taką osobę, zagadnąć, zapytać o coś… Kiedy kogoś znamy bliżej, nasza modlitwa za niego staje się bardziej osobista, zaangażowana, pragniemy przedstawić Bogu jego potrzeby, troski. A przez modlitwę On daje łaskę, objawia nam swoje pragnienia, daje siły i odwagę do podjęcia wyzwania…
         Jestem przekonany, iż bardzo ważną rolę odgrywają w naszej parafii: księża, osoby konsekrowane, szafarze, katechiści, animatorzy, zelatorzy, wychowawcy w świetlicy i Klubie Młodzieżowym, członkowie wspólnot i grup, czyli tzw liderzy parafii. To oni muszą poprowadzić innych tam, gdzie chce pójść Pan Jezus, a dokąd boimy się chodzić. Muszą pokazać, że wspólnota parafialna nie ogranicza się do wiernych obecnych w kościele i w domu parafialnym. I nie wystarczy, o tym mówić. Zdaję sobie sprawę, że chodzi o świadectwo, aby pokazać swoim przykładem, wychodząc do ubogich, pochylając się nad nimi z miłością. To liderzy parafialni mogą zainicjować działania, które przekroczą podziały społeczne, w których parafianie będą dzielili się dobrem. Bóg pragnie dla nas największej, najpiękniejszej Miłości. On nie stoi w miejscu – wciąż nas prowadzi, abyśmy wzrastali w Jego łasce. Wspólnota, która się podda Jego prowadzeniu, stanowi w Kościele szczególne miejsce, promieniujące wiarą, nadzieją i miłością, w którym Bóg pociąga ludzi do siebie, włącza ich w swoje cudowne Życie, gdzie wypełnia się Królestwo Boże na ziemi.
          Zapraszam do wspólnego pójścia za Jezusem i liczę na Waszą odpowiedź, listowną i nie tylko, na powyższy tekst.
Ks. Jacek Socha /proboszcz/

Sakrament dla wystarczająco słabych

      Ojciec Joachim Badeni usłyszał kiedyś w konfesjonale: „Ty chamie, ty parobku, jak ty żyjesz?”. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata. Jak twierdził było to prawdą, ale źle powiedzianą[1]. Następnie w czasach swej młodości chodził do spowiedzi dwa razy w roku i czynił to tylko ze względu na rodzinę. Tamte spowiedzi, choć były ważne, wprowadziły w jego życie lęk. O. Badeni podkreślał, że było tak, bo nic nie wiedział o Duchu Świętym.
 

        Gdzie jest Duch Święty w spowiedzi św.?
       Ewangelia mówi nam, że pewnego dnia Maria z Betanii namaściła Jezusa drogocennym olejkiem. Działo się to w domu Szymona Trędowatego. Po rozbiciu naczynia z drogocennym, alabastrowym olejkiem wspomniana kobieta namaściła Jezusa, a przyjemny zapach rozszedł się po całym domu. Maria miała niezwykłą intuicję, co do tego co stanie się z Jezusem na krzyżu. Ciało Jezusa było naczyniem zawierającym najbardziej cenny perfum, którym był Duch Święty. Przebicie ciała Jezusa umierającego na krzyżu było wylaniem Ducha Świętego na cały świat. Duch Święty, w momencie naruszenia ciała Jezusa , jak drogocenny olej, rozlał się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość ludzkości.
Kto może doświadczyć tego Jezusowego „zapachu”? Niezwykle ciekawą odpowiedź daje Jean Corbon, melchicki ksiądz katolicki. Otóż stwierdza on, iż Duch Święty przychodzi do tych, którzy są wystarczająco słabi, by Go przyjąć[2]. Zapytajmy więc dalej, w czym przejawia się owa słabość? Wydaje się, że jest ona związana z otwartością.
      Adrienne von Speyr, XX-wieczna, szwajcarska mistyczka, twierdzi że umierający Jezus był na krzyżu cały dla Ojca i była to postawia spowiedzi, w której Jezus był słaby otwartością[3]. Był całkowicie otwarty na wolę Ojca. Miłość Ojca ogarnęła umierającego Syna i miłosne posłuszeństwo Syna wzniosło się ku Ojcu i tak objawił się „zapach” Ducha świętego. Postawa Jezusa na krzyżu była najpiękniejszą spowiedzią w historii świata. Pełna słabości otwarcia i obecności Ducha[4].
      Od siedemnastu lat pełnię posługę spowiednika i muszę przyznać, iż powyższych prawd wpierw doświadczyłem, a dopiero później zrozumiałem je w sensie teologicznym. Zawsze, gdy ktoś swoją drogę wiary przeżywa autentycznie i odważnie dochodzi do momentu swojego krzyża i z całą otwartością, i prawdą o swojej słabości staje przed Bogiem w sakramencie Pokuty i Pojednania, wtedy dzieje się to, co stało się na krzyżu- woń Ducha Świętego rozlewa się obficie. Słabość otwartości, dzisiaj powiedzielibyśmy duchowa transparentność, staje się przestrzenią działania Ducha. Nie raz miałem okazję zobaczyć jak wielką radość i wolność daje Bóg tym, którzy są słabi otwartością. Dzisiaj wiem, że „poczułem wtedy woń” Ducha Świętego a osoby, które spowiadałem były w tym momencie wystarczająco słabe, by przyjąć Ducha.
     Sakrament Pokuty jest spotkaniem pobitego człowieka z Jezusem Chrystusem, który jak Dobry Samarytanin opatruje rany i namaszcza Duchem Świętym poranionego człowieka. Jako spowiednik czuję się pomocnikiem Samarytanina. Pomagam mu zanieść pobitego do Gospody, którą jest Kościół i tam szukam dla niego mocy i mądrości Bożej. Czasami, by woń Ducha rozlała się w Gospodzie-Kościoła, potrzeba tylko serdecznej obecności i mocy rozgrzeszenia; innym razem potrzeba mądrego słowa i długiej rozmowy, ale zawsze potrzeba otwartości w słabości. Co ważne, owa otwartość w słabości dotyczy zarówno spowiadającego się jak i spowiednika. Spowiednik jeśli chce rozlewać woń Ducha musi, podczas sprawowania sakramentu Pokuty, stawać przed Bogiem ze swoją pustką i słabością, przywołując Ducha Odnowiciela, tak by On mógł „zobaczyć wystarczającą słabość” i w niej zagościć.
 
 
Ks. Jacek Socha



[1] Por. J. Badeni, Czego dusza pragnie. Elementarz duchowy, Kraków 2011, s. 39.
[2] Por. J. Corbon, Liturgia. Źródło Wody Życia, Poznań 2005.
[3] A. von Speyr, Spowiedź, Poznań 1996.
[4] Interesujące jest w tym kontekście stwierdzenie Jan Pawła II, iż uprzywilejowanym miejscem obawiania się Ducha Świętego jest Sakrament Pokuty i Pojednania (Por. Encyklika „Dominum et Vivificantem”)

Dziesięć wskazówek na nowy rok

     Ks. Daniel Berrigan, współczesny amerykański pisarz, jezuita, napisał kiedyś ciekawy tekst zatytułowany: "Dziesięć przykazań na dłuższą metę". Autor postanowił ofiarować czytelnikowi podążającemu długą drogą życia, dotkniętemu czasami zmęczeniem i zniechęceniem, coś co będzie jak światło, które wskazuje właściwy kierunek.

     Myślę, że warto wziąć pod uwagę podpowiedzi o. Berrigan’a zwłaszcza w kontekście rozpoczynającego się nowego roku. Pokazują one w jaki sposób można wcielać chrześcijaństwo w życie. Oto one:

1) Przyznaj się do swoich słabości i ograniczoności. Jesteś stworzeniem, a nie Stwórcą. Nie jesteś Bogiem. Tylko Bóg jest "esse ipsum subsistens" tzn. istotą samowystarczalną. Podobnie jak wszystkie stworzenia jesteś zależny i współzależny. Twoje życie jest darem, a Ty masz swoje granice. Właściwe życie zaczyna się od stwierdzenia: „Nie jestem Bogiem”.

2) Módl się modlitwą słabości, wdzięczności i uwielbienia. Nieustannie się módl. Niech Twoje codzienne życie wypełnia również modlitwa formalna. Przez Chrzest masz udział w kapłaństwie Jezusa. Jesteś więc kapłanem (-nką) i masz się modlić jak kapłan (-ka). W modlitwie ofiarowuj Bogu cały świat. Wznoś ku Bogu cierpienia i radości całej Ziemi. Módl się dziękując, nie tylko za konkretne sprawy, ale także za życie, za światło, za Ziemię i za tych, którzy ciebie kochają.

3) Przyjmij i zaakceptuj chwilę obecną. Niech nic nie okrada ciebie z przeżywania obecnej chwili. Tylko to, co jest, jest realne. Tylko w tym co jest teraz, odnajdziesz radość i miłość.

4) Zaakceptuj to, że nie jesteś doskonały. Nie bądź zbyt twardym dla siebie. Bóg nie ustrzeże ciebie przed upadkami, ale będzie ratował ciebie w upadkach.

5) Bądź zarówno kochającym jak i krytycznym. Jeśli krytykujesz bez miłości, jesteś destrukcyjny. Jeśli kochasz bez bycia krytycznym, jesteś naiwnym. Miłuj i bądź krytycznym. Ze swojego skarbca wyciągaj zarówno to co jest nowe, jak i to co jest stare.

6) Bądź ponadideologicznym, ponadkonserwatywnym i ponadliberalnym, ponadlewicowym i ponadprawicowym. Nie bądź zbyt skomplikowanym i nie bądź zbyt prostym. Patrz szeroko. Nie daj się zaszufladkować.

7) Zachwycaj się tym co piękne i dobre, i błogosław to. Czyń tak nawet wtedy, gdy doświadczasz krzyża. Błogosław piękno świata. Nigdy nie niszcz piękna i dobra, gdyż Bóg jest ich twórcą. Naśladuj Chrystusa w wysławianiu piękna i dobra.

8) Bądź na wskroś katolicki tzn. uznaj że to, wszystko co Bóg stworzył jest dobre i może być drogą do Ojca. To co ziemskie i ludzkie może więc być Boże. Miej przyjaciół, ciesz się życiem i tym, co jest na ziemi.

9) Zaakceptuj to, że się starzejesz. Polegaj więc bardziej na tajemnicy paschalnej, aniżeli na kosmetykach. Pascha mówi, iż to co umiera przynosi jednocześnie nowe, bogatsze życie.

10) Służ prawdziwemu Bogu. On o sobie powiedział, że „jest Miłością”. Kiedyś św. Julianna z Norwich, angielska mistyczka, zapewniała, że Bóg jest uśmiechnięty, całkowicie zrelaksowany i bogaty w szczęście i pokój, którymi chce dzielić się ze swoim przyjaciółmi. Boża twarz jest piękna i promieniuje cudowną miłością.

ks. Jacek Socha

PS Zapraszam do dyskusji na powyższym tekstem
e-mail: jsocha@gsd.gda.pl

„…pozostawić wiele”

Nie tak dawno spotkałem księdza Thomasa ze Szwecji, który przyjechał do Polski na kilka dni i dwukrotnie mieliśmy okazję koncelebrować Mszę św. Podczas jednej z rozmów okazało się, że mój gość jest eksduchownym protestanckim. W pewnym momencie swojego życia, wraz z małżonką, przeszedł na katolicyzm, a następnie przyjął święcenia kapłańskie. Słysząc jego historię stwierdziłem, iż miał bogatą historię powołania, a on potwierdzając dodał: „owszem, ale i musiałem wiele zostawić”. Te słowa zapadły mi bardzo w pamięci. Dlaczego? Myślę, że jest w nich jakieś dotknięcie głębokiej prawdy o życiu każdego człowieka: trzeba zgodzić się na pozostawienie wielu spraw, na utratę, by doświadczyć bogactwa, piękna, głębi i nowości.

Najwyraźniej widać to w śmierci. W lipcu tego roku towarzyszyłem mojemu tacie w chorobie i umieraniu, i na własne oczy mogłem dotknąć owego pozostawiania wszystkiego i wszystkich po to, by otrzymać jeszcze więcej i całkowicie. Utrata zdrowia, bierność i kruchość, pożegnanie z bliskimi, pozostawienie domu i rzeczy, aż wreszcie oddanie ostatniego tchnienia przygotowały mojego tatę na przyjęcie rzeczywistości nieporównywalnie bogatszej.

Również zwyczajne przenosiny i przeprowadzka zmuszają do zostawiania, by wejść z nadzieją w inną rzeczywistość. Tę myśl zilustrował mi swoim życiem ks. Adam. Podczas odwiedzin „po latach” usłyszałem, że w poprzedniej parafii był proboszczem prawie jedenaście lat i gdy dostał wiadomość, iż ma przejść do nowej parafii miał świadomość jak wiele pozostawi: ludzi, których pokochał, trudu i pracy, osiągnięć i zapewne porażek, jednakże gdy o tym mówił, dostrzec można było w nim wolność w stosunku do tej sytuacji. Dzisiaj żyje już nowym życiem w nowym miejscu i pośród nowych ludzi i ta nowość stała się jego bogactwem.

Piszę ten tekst będąc w tynieckim opactwie i tutaj również przekonuję się, że pozostawienie i zgoda na stratę są niezbędne, by mogło się wydarzyć coś nowego i prawdziwego. Otóż w 1939 roku do zrujnowanego opactwa w Tyńcu pod Krakowem przybyła grupa mnichów z Belgii. Gdyby nie ich odważna decyzja opuszczenia belgijskiego opactwa, które było ich domem macierzystym, nie byłoby dzisiaj ok. czterdziestoosobowej wspólnoty mężczyzn, którzy na fundamencie codziennej, wspólnej modlitwy odbudowali opactwo będące nie tylko atrakcją turystyczną, ale i miejscem bogatym duchowo.

Każdy człowiek codziennie konfrontuje się z traceniem i pozostawianiem, jednakże Bóg wyśpiewuje nad ludźmi obietnicę i błogosławieństwo nowego życia.

ks. Jacek Socha

O byciu duchownym. Na zakończenie Roku Kapłańskiego

     Święcenia kapłańskie przyjąłem w 1994 roku, tak więc od 16 lat jestem księdzem, a od 17 lat jestem duchownym z racji przyjęcia diakonatu. Co to znaczy być osobą duchowną? Dla mnie duchowny oznacza człowieka poddanego Duchowi Świętemu. W tym sensie najbardziej duchownym był Jezus Chrystus. Nie przyjął święceń diakonatu, a był duchownym. Można więc być duchownym nie przyjmując święceń i można je przyjąć i nie żyć Duchem Świętym.

       Miałem szczęście, że Bóg w swojej dobroci postawił mi na drodze życia ludzi żyjących Duchem Świętym. Są takie miejsca w Polsce i na świecie, są wspólnoty zakonne, parafialne , modlitewne i formacyjne, gdzie można zobaczyć działanie Ducha. Lubię tam przebywać i z takimi ludźmi być. Odkrywam wtedy inny świat. Z drugiej strony nie lubię spotkań, akcji, również tych kościelnych, podczas których panuje bezduszna atmosfera. Bezduszna to znaczy bez Ducha Św. Celebrowanie jedynie ludzkich zwyczajów, a także spotkania i ceremonie w których człowiek wyparł Ducha Świętego są bezowocne, a dla mnie męczące.
       Paraklet ma swoje zwyczaje i upodobania. Nie lubi pychy, a kocha piękno, pokorę i prostotę. Najbardziej zaś kocha człowieka i jego nieśmiertelną duszę. To w niej zakochuje się Duch Święty i chce w niej przebywać. Duchowny ma więc kochać nieśmiertelną duszę człowieka, którego spotyka. Wymaga to patrzenia w głąb, niezatrzymywania się na grzechu i tym co zewnętrzne. Tak patrzył Jezus, którego Ewangelie pokazują jako Boga-Człowieka, dla którego świat nie był płaską rzeczywistością, lecz miał charakter wielowymiarowy.
       Widzę w moim życiu dwie grupy ludzi, których nieśmiertelne dusze poznaję w różny sposób. Pierwsza grupa to ludzie otwarci na Ducha. Ich piękne życie przyciąga Ducha Bożego, a ja w ich historii jestem szczęśliwym obserwatorem działań Ducha Św. Drugą grupę stanowią ludzie obojętni na sprawy Ducha, to dla nich chcę być tym, który przyzywa Ducha Św. do ich serc. Akty wiary do których wykonywania jestem wezwany, są westchnieniem za Duchem. One mogą stać się źródłem wiary dla innych. Kiedyś spotkałem siostrę zakonną, która modliła się zamiast księdza, który przestał się modlić. Odmawiała brewiarz dwukrotnie wiedząc, że ów ksiądz nie bierze go do ręki. Owa siostra, w tamtej sytuacji, była bardziej duchowna, aniżeli ten ksiądz, który oficjalnie należał do stanu duchownego. Ostatnio odkrywam, że mogę być duchownym w zastępstwie. Zadziwiające jest to, że mogę wierzyć za kogoś, kto nie wierzy, mogę modlić za kogoś, kto się nie modli i mogę czytać Słowo Boże za kogoś, kto go nie czyta. 
      Sam również doświadczam, że jest ktoś kto wierzy nie tylko we mnie, ale i za mnie – to Jezus Chrystus. On jest tym, który dopełnia tego, co mi brakuje. To On wierzy za mnie; modli się do Ojca, gdy mi nie starcza sił do modlitwy, gdyż On jest w pełni duchownym: „Z Jego pełni wszyscyśmy otrzymali łaskę po łasce”. Wszystko to czyni dlatego, że zakochał się w mojej nieśmiertelnej duszy. Zakochał się na 100% i nic tego nie zmieni.

Kościół w Polsce po 10 kwietnia 2010 r.

 
 
     Pewien znajomy Benedykta XVI dzielił się swoim trudem przeżywania drogi wiary. Powiedział wprost, że „właściwie trzeba być wdzięcznym Bogu, że pozwolił, by tak wielu ludzi, ze spokojnym sumieniem, pozostało niewierzącymi. Gdyby bowiem otworzyły im się oczy i gdyby doszli do wiary, w naszym świecie nie unieśliby jej zobowiązań moralnych”. Papież komentując to stwierdzenie napisał: „Uderzyła mnie przede wszystkim myśl, że wiara jest ciężarem, z którym mogą sobie poradzić jedynie siłacze – że wiara jest nieomal karą, w każdym razie wymaganiem, z którym niełatwo się uporać. Wiara zatem nie tyle by ułatwiała, ile utrudniała zbawienie” ( J. Ratzinger, Prawda. Wartości. Władza, Kraków 1999, s. 28-29).

       Przypomniałem sobie tę refleksję papieską w kontekście katastrofy smoleńskiej. Otóż wszystko, co po niej nastąpiło pokazało jak niewiele można zrobić i powiedzieć po katastrofie, jeśli nie odwołamy się do Boga i doświadczenia wiary. Jakżeż rozpaczliwe byłyby minuty ciszy pogrzebowej, bez nadziei życia wiecznego! A jednak, właśnie bolesne wydarzenia, mogą się stać dla chrześcijanina "miejscem" doświadczenia Boga i tego, co w chrześcijaństwie jest naprawdę ważne i pierwsze.
      Dlaczego dopiero doświadczenie śmierci i żałoba narodowa właściwie ukazały czym żyje Kościół? Myślę, że te minione dni i przeżycia, które je tworzyły nie pozwoliły duchownym i świeckim katolikom w Polsce popadać w moralizowanie. Potrafiliśmy skupić się na ważnych sprawach i wiele było w kościołach modlitwy, skupienia, a gdy padały słowa, to koncentrowały się one na Bogu i na fundamentalnych kwestiach ludzkich, takich jak: sens życia i śmierci. Umieliśmy odejść od moralizatorskiego tonu i stylu. Władaliśmy w kościołach w minionych dniach tym, co najważniejsze: łaską, nadprzyrodzoną mocą obecną w Słowie Bożym i sakramentach, w głoszeniu Ewangelii i praktycznym miłosierdziu, które przejawiło się w postawie solidarności z innymi.
      Jakże niewiele było w minionych dniach moralizowania i wskazywania na zasady. Na własnej skórze doświadczyliśmy jak pociągający jest Kościół dla ludzi, gdy odchodzi od upominania, zajmowania się jedynie etyką, czy to wydaniu bioetycznym czy też społecznym. W chrześcijaństwie nie moralność jest najważniejsza. Najważniejszy jest Bóg, który objawia się jako miłosierny Ojciec, Syn i Duch Święty. Moralność i jej zwiastowanie, a nie ogłaszanie, jest dopiero następnym krokiem w życiu Kościoła. Jeśli zachowamy tę dynamikę w życiu Kościoła w Polsce, to wiara rzeczywiście przestanie być dla wielu ciężarem, którego nie chcą.
ks. Jacek Socha
 
 

Marzenia o Wielkim Poście i Świętach Paschalnych

 
     Z filmu zatytułowanego „Dzieci Ireny Sendlerowej” mocno zapamiętałem pewną niezwykłą scenę. Chodzi o ten moment, gdy główna bohaterka została zaproszona przez swoich żydowskich przyjaciół na świętowanie Paschy i stała się świadkiem wyjątkowego wydarzenia. Otóż, rzecz działa się w getcie warszawskim podczas wielkiego prześladowania i eksterminacji. W atmosferze terroru zasiadano do wieczerzy paschalnej i w czasie tej uroczystości, głowa rodu-stary rabin zadał pytanie swojej wnuczce: dlaczego ta noc jest inna od pozostałych nocy? Młoda dziewczynka zgodnie z tradycją miała odpowiedzieć, że na pamiątkę tego, że kiedyś byliśmy w niewoli , jednakże zostaliśmy uwolnieni. W tamtym momencie było jej niezwykle trudno to powiedzieć. Tradycyjne słowa wypowiedziała z płaczem.
     Czy nie było w owym świętowaniu nieprawdy? Myślę, że nie. Ci ludzie świętowali w niewoli zewnętrznej, gdyż tęsknili za wolnością wewnętrzną. Zadbali, by ich Święta były piękne. Mimo brudu, głodu, nędzy i śmierci chcieli uroczyście wychwalać Boga, który daje wolność. Oni nauczyli się świętowania i ta umiejętność serca była wyzwalająca nawet w tak okropnych okolicznościach.
    Piszę te słowa u początku Wielkiego Postu i zastanawiam się jak przygotować siebie i parafian pośród których żyję na Święta Paschalne? Będziemy wspominać i przeżywać nie tylko prawdę o Passze z czasów egipskich, ale i Przejście Jezusa od śmierci do życia oraz aktualną Paschę Kościoła, w której Bóg chce przeprowadzić dzisiejszego człowieka od niewoli do wolności i od śmierci do życia.
     Bóg pragnie zbawić-uratować człowieka i jego szczęście, a Wielki Post i Święta Paschalne wyjaśniają co to znaczy oraz dają okazję, by to przeżyć. Jean Corbon, melchicki, żyjący w Libanie, ksiądz katolicki w swojej głębokiej i pięknej książce: Liturgia-Źródło Wody Życia pisze: Co zatem oznaczało zbawić człowieka? Zrobić mu wykład z teologii? Dać mu prawo moralne, nawet gdyby to było prawo miłości? Nauczyć go przemiany struktur w wymiarze osobistym, społecznym czy światowym? Obwieścić mu, w najdrobniejszych szczegółach kult, który byłby miły dla jego Stwórcy? Objawić mu, że Bóg jest Ojcem, że jest dobry i miłosierny, podpowiadając mu, jak umiemy to robić wobec siebie nawzajem w pomyślnych chwilach? A co po tym? Wszystkiego tego człowiek szuka po omacku od stuleci w swoich religiach, filozofiach, naukach i ideologiach. Nie brakuje w dziejach, nawet najnowszych, bohaterów sprawiedliwości i umiłowania człowieka. A co po tym? Po tym wszystkim pozostaje zasadnicza kwestia, która przygniata człowieka i pozostaje bez realnego rozwiązania: istnieję, ale istnieję dla śmierci, w każdej chwili i chwili ostatniej. Po co więc moralne wzorce i obietnice wzniosłego życia, skoro korzeń tej ponurej tragedii, czyli śmierć, nie zostaje wyrwany?…
…Gdyby pojawienie się Boga w człowieku nie dotknęło tej głębi, zakpiłby On sobie tylko z niego. Tak właśnie dzieje się z wszystkimi religiami i ideologiami: nie mogąc zażegnać śmierci, proponują człowiekowi, aby przestał o niej myśleć. Natomiast „głupstwem tajemnicy” (1 Kor 1,17-25) jest wejście w śmierć. Pojawienie się rzeki wody życia w naszych dziejach to jedyne poważne wydarzenie, ponieważ zderza się ono z naszą śmiercią.
      Liturgia sprawowana w kościele ma więc swoje ważne zadanie: ma nas przygotować na śmierć, czyli na spotkanie z Jezusem Chrystusem, który jak rzeka wody życia nie pozwoli nam zginąć i wyrwie z nas ten najgłębszy śmiercionośny „korzeń”. Chciałbym więc tak przeżyć liturgię Wielkiego Postu i Triduum Paschlanego, by ożywiła we mnie to, co dotknięte śmiercią, by nie pozwoliła umrzeć mojej nadziei i miłości. Mam więc marzenie, by i ci, którzy będą przeżywać ze mną te najbliższe dni zostali ożywieni w tym, co w nich umiera. Marzę w końcu, by kiedyś Jezus Chrystus u kresu mojego życia wyrwał najgłębszy, śmiercionośny korzeń i ożywił na wieczność mnie i moje siostry i braci.
 
 
Gdynia, 2010-02-20
 

Perspektywa betlejmska

 
        Pablo Picasso jako młody chłopiec przeżył ciekawe doświadczenie. Pewnego dnia wybuchł groźny pożar w miejscowości w której się wychowywał. Wielu ludzi ogarnęły przerażenie, panika i niepokój, natomiast mały Pablo patrzył na to wszystko wtulony w mocne objęcia swojego ojca, przy ojcu czuł się bezpiecznie i spokojnie pomimo zewnętrznego zamętu.
         Wiele lat później, już jako dorosła osoba, przywołał to wydarzenie opisując je jako istotne w procesie formacji swojej osobowości . Niektórzy krytycy sztuki twierdzą, że Picasso malował z tamtej, dziecięcej pespektywy. W jego obrazach można zauważyć, iż patrzy na świat pełen harmideru i nieporządku z miejsca bezpiecznego.

         Boże Narodzenie można traktować różnorako. Myślę jednak o tym, co dzieje się w umyśle dziecka stojącego przed żłóbkiem. W nim tworzy się właśnie taka „picassowska” perspektywa. Ów żłóbek w kościele parafialnym, który czasami jest mniej lub większym dziełem artystycznym, jest źródłem rodzenia się poczucia bezpieczeństwa, ciepła i ufności. Jezus rodzi się w warunkach nieludzkich, jednakże tworzy atmosferę i klimat pełne pokoju. Cały pokój zawarty w proroctwie Izajasza – o małym Dziecku, Księciu Pokoju, Bogu całego wszechświata, złożonym spokojnie na sianie, otoczonym kochającą Matką, troskliwym ojcem, modlącymi się pasterzami, kłaniającymi się mędrcami oraz zwierzętami – objawia się w betlejemskim żłobie. Jak pisze Ronald Rolheiser „dla dziecięcego umysłu bożonarodzeniowy żłóbek jest niebem zamrożonym w czasie”. Kiedy dziecko właśnie w powyższy sposób widzi i odczuwa rzeczywistość żłóbka, wtedy odchodzi od niego z mistycznym spojrzeniem i mistycznym sercem. Przynajmniej przez jakiś czas patrzy na świat z betlejemskiej, pełnej pokoju i bezpieczeństwa perspektywy i widzi, iż to ubogi i pokorny Bóg jest władcą całej ziemi.
           „Doświadczenie Betlejem” nie jest jedynie dostępne dla dzieci. Ono może trwać w każdym człowieku. Są ludzie którzy, jako dorosłe osoby, patrzą na świat z perspektywy żłóbka betlejemskiego. Nie niszczy ich zewnętrzny harmider, co więcej oni od niego nie uciekają. Potrafią być pełnymi pokoju pośród życiowych burz i nie ma to nic wspólnego z apatią i obojętnością.
         Św. Bonawentura twierdził, że człowiek został obdarowany przez Boga potrójnym wzrokiem: oczami ciała przez które widzi rzeczy; oczami umysłu, którymi jest zdolność rozumowania i formułowania myśli oraz oczami duszy, czyli zdolnością do widzenia, odczuwania i rozumienia Bożych spraw. Boże Narodzenia to zaangażowanie nade wszystko tej trzeciej zdolności, oczu naszej duszy. Jak to zrobić? Jest wiele sposobów. Ludzie, którzy znaleźli się w betlejemskiej grocie adorowali i to jest ich podpowiedź dla nas. Z adorowania rodzi się perspektywa ”betlejemska”.
                                                                                                                       ks. Jacek Socha
 
« Starsze posty Nowsze posty »