Gdynia Chylonia ul. św. Mikołaja 1, tel. 58 663 44 14

Kategoria: Po drodze – blog ks. J. Sochy (Strona 20 z 32)

Chciałbym zapamiętać to, co dzieje się „po drodze” w moim życiu, a przez zapisywanie i dzielenie się ową pamięcią z innymi, pragnę stać się świadkiem Tego, który jest ze mną na drodze życia. Owego „po drodze” nie rozumiem jako określenia wskazującego na przygodność, czy też przypadkowość, ale raczej rozumiem je jako przestrzeń, czy też scenę dla wydarzeń.

O depresji, seminarzyście i Eliaszu

       (refleksja do Liturgii 19 niedzieli zwyklej rok B)

      Ronald Rolheiser opowiadał kiedyś ciekawą historię młodego seminarzysty, który wydawał się idealnym kandydatem do kapłaństwa. Był: inteligentny, sumienny, pobożny, uczciwie pracujący intelektualnie, przejęty troską o ludzi ubogich. Jawił się jako ponadprzeciętny wobec innych studentów w seminarium. Nie był zainteresowany piciem piwa, kłóceniem się o piłkę nożną, plotkowaniem czy traceniem czasu na bzdury i jałowe sprawy. Podczas gdy jego kolegom zdarzały się momenty marnotrawienia czasu,  on  zwykle znajdował się w kaplicy, w bibliotece lub przy  biurku, zajęty poważniejszymi sprawami. Co więcej, zawsze był uprzejmy i grzeczny wobec innych, nie przeklinał i nie używał slangu. Wszystko co robił było właściwie i ułożone. Zastanawiające jednak było to, że nikt nie zauważał w nim świętego. Owszem, był szczerym, młodym człowiekiem, ale nie emanował szczęściem. To, co promieniowało z jego osoby, nie było życiem, lecz depresją. Jego wejście do pokoju powodowało „duszność”, odbierało innym życiową energię i gasiło radość. Wydaje się, że robił wszystko dobrze, ale w niewłaściwy sposób. Pozostali seminarzyści byli wystarczająco spostrzegawczy i dobroduszni, aby uznać, że ich kolega potrzebuje pomocy i wyznaczali sobie dyżury, by usiąść z nim przy stole, by go pocieszyć i z nim rozmawiać. Rektor seminarium również rozpoznał problem i wysłał go do psychologa, który diagnozując go powiedział, że znajduje się na skraju klinicznej depresji i że dobrze byłoby, przynajmniej na jakiś czas, opuścić seminarium. Ów mężczyzna opuścił seminarium na dobre i w wyniku terapii odzyskał zdrowie. Dziś jest mężem i ojcem, który,  gdy wchodzi do jakiegoś pomieszczenia to wnosi energię życiową i promieniuje wewnętrzną radością.

  

   Powyższy przykład nie jest jednostkową historią. Jednym ze zmagań, które nieustannie możemy napotykać w kręgach ludzi religijnych jest to, że łatwo nam pomylić depresję ze świętością, sentymentalizm z pobożnością, sekciarstwo z lojalnością, wypartą seksualność ze sztywnością emocjonalną, zaprzeczenie czyjejś złożoności z gloryfikowaniem stabilności. Depresja może wyglądać jak świętość, ponieważ osoba w stanie depresyjnym wydaje się być wolna od normalnych pragnień i ludzkich namiętności. Sentymentalizm niezmiennie skłania się ku pobożności. Sztywność niezmiennie kryje się w nadgorliwej trosce o prawdę i ortodoksję, tak jak wąskie sekciarstwo zawsze przedstawia się jako zaciekła lojalność, a stłumiona seksualność zaprzecza ludzkiej złożoności. Depresja, sentymentalizm, lękliwość, sztywność, sekciarstwo, represja uczuć i seksualności mogą często ukrywać się za najszlachetniejszymi rzeczami.

 

     Nikt nie jest wolny od powyższych zmagań. Jednakże jest pewien papierek lakmusowy, który pokazuje czy tkwimy w depresji czy też ją twórczo przekraczamy i przepracowujemy. Depresja, sentymentalizm, lękliwość, ciasnota, sztywność „wysysają” życiową energię z innych ludzi. Natomiast prawdziwa świętość, pobożność, ortodoksja, lojalność i stabilność wprowadzają energię i pobudzają do życia tych,  co są wokoło. Obecność prawdziwej świętości wyzwala życie.

 

    Ciekawym przykładem w kontekście tego tematu jest Matka Teresa z Kalkuty. Jak wiemy z jej pamiętników, ostatnie sześćdziesiąt lat swojego życia spędziła w głębokiej, bolesnej ciemnej nocy duszy. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat życia walczyła wewnętrznie o pocieszenie. Ciekawe było jednak to, iż choć sama była w ciemności, to jednak ludzie wokół niej napełniali się światłem, energią do życia, działania a nawet do umierania. Gdy wchodziła do jakiegoś pomieszczenia, to  napełniła je życiem. Była jak potężna żarówka. Promieniowała życiodajną energią.

 

    W ten  sposób możemy ostatecznie odróżnić prawdziwą świętość, autentyczną pobożność, prawdziwą ortodoksję i  lojalność od ich fałszywych postaci. Prawdziwa świętość wprowadza i daje życiodajną energię, tym co są wokoło, depresja wysysa tę energię; prawdziwa pobożność, jest jak piękna ikona, która przyciąga, sentymentalizm sprawia, że ​​czujemy się niekomfortowo; prawdziwa ortodoksja sprawia, że ​​chcesz dobra dla całego świata, sztywność sprawia, że ​​stajesz się lękliwy i małostkowy; prawdziwa lojalność sprawia, że żyjesz we wspólnocie ze swoimi bliskimi, wąskie sekciarstwo czyni cię bigotem i odludkiem; prawdziwa integralność zgadza się  na seksualną złożoność, natomiast represyjna przeżywanie  seksualności  zaprzecza dobru i złożoności,  a wprowadza skrępowanie, strach przed „ciemnymi kątami” ludzkiej natury. 

 

    Eliasz to prorok, który przeszedł przez stan depresyjny. Wyszedł jednak zwycięsko stając się „prorokiem jak ogień”. Uratował go Bóg, który nie pozwolił Eliaszowi na zamknięcie się w depresji, ale uzdolnił go do rozmowy, dialogu, wyruszenia w drogę. Ostatecznie Elisz doświadczył tego, iż Bóg chce z nim „szeptać” na górze Horeb, tzn. że pragnie być z nim w intymnej relacji, która go uczyni pełnym życia, tak by on mógł promieniować tym Bożym życiem na Izrael i na cały świat.

Eucharystia z pustą ręką

         John Shea, współczesny,  amerykański pisarz religijny,   opowiada taką oto przepiękną przypowieść :

        Na Krecie mieszkał kiedyś człowiek, który głęboko kochał swoje życie. Lubił uprawiać ziemię, czuł ciepłe słońce na swoich nagich plecach, gdy pracował na polach i czuł ziemię pod stopami, gdy po niej chodził. Kochał sadzenie, zbiory i zapach natury. Kochał swoją żonę, rodzinę i przyjaciół. Lubił przebywać z nimi, jeść razem, pić wino, rozmawiać i kochać się. I kochał szczególnie swoja wyspę – Kretę, jego maleńki, piękny kraj! Ziemia, niebo i morze były jego! To był jego dom. 

 

       Pewnego dnia przeczuwał, że śmierć jest blisko. Nie obawiał się Boga, ponieważ znał Jego dobroć. Bał się jedynie opuszczenia Krety, swojej żony, dzieci, przyjaciół, domu i ziemi. Tak więc, gdy przygotowywał się do śmierci, złapał w prawą rękę kilka gramów ziemi i powiedział swoim bliskim, by tę ziemie pozostawili w jego dłoni, gdy złożą go do trumny.

       Zmarł.  Obudził się i znalazł się u bram niebios, z ziemią wciąż w ręku. Właśnie ta ziemia nie pozwalała mu przejść do nieba. W końcu św. Piotr wyszedł przed bramę i powiedział mu: „Przeżyłeś dobre życie, a my mamy dla ciebie miejsce w środku, ale nie możesz wejść, dopóki nie upuścisz tej garści ziemi „. Mężczyzna nie chciał rzucić ziemi i protestował: „Dlaczego? Dlaczego muszę porzucić tę ziemię? Nie mam pojęcia, co jest za tą bramą. A ta ziemia, wiem czym jest i co oznacza … to moje życie, moja praca, moja żona i dzieci, to jest to, co znam i kocham, to Kreta! Dlaczego powinienem pozwolić, by działało coś, o czym nic nie wiem? „.  Piotr odpowiedział: „Gdy dojdziesz do nieba, będziesz wiedział dlaczego. To zbyt trudne do wytłumaczenia. Proszę Ciebie, zaufaj. Bóg może dać Ci coś lepszego niż kilka ziaren ziemi”.  Jednakże mężczyzna odmówił, a Św. Piotr z miną smutną opuścił go, zamykając za sobą dużą bramę. Kilka minut później brama otworzyła się po raz drugi i tym razem wyszło dziecko. Nie próbowało namawiać mężczyzny, by puścił ziemię z ręki. Po prostu wzięło go za rękę i gdy on podał mu swoją dłoń, ziemia z Krety wysypała się i dziecko przeprowadziło go przez bramę. Czekał na niego wstrząs, gdy wchodził do nieba … tam, przed nim, leżała Kreta i wszystko co było mu znane. 

       Eucharystia, Chleb Życia jest nam dana jako lekarstwo na to czego nie potrafimy puścić z ręki: narcyzm, indywidualizm, duma, ambicje  i  sfiksowanie na rzeczach. W Niej jest Słowo, którego możemy słuchać. Ono ma w sobie Życie, Ogień i nieskończoną tęsknotę. Eucharystia i Słowo są zadatkiem tego,  co jest poza bramą, są zadatkiem Nieba, wszystkiego za czym tęsknimy.

Przygotować się na śmierć

    W minonych dniach przeżyłem „zagęszczenie”  śmierci. Zmarła nagle Renata, moja kuzynka, a w parafii w ciągu jednego tygodnia sprawowaliśmy dziesięć pogrzebów. W tym kontekście pojawiło się we mnie pytanie: czy można przygotowacć się do śmierci?

    Na pewno przygotowanie do śmierci nie jest ucieczką od życia,  w którym jestem teraz „zanużony”. Jezus Chrystus został przygotowany na śmierć przez gest pełny miłości, który wykonała kobieta z Betanii, namaszczając Go cennym olejkiem, którego woń „mówiła” o miłości. Pewien młody człowiek, gdy dowiedział się, że jest chory na nowowtór, spotkał się ze znajomym ksiedzem i powiedział: ” W szkole mówił ksiądz, że śmierć młodego człowieka nie jest najgorszą z rzeczy na świecie. Są bowiem dwie dramatyczniejsze sytuacje, które mogą się nam zdarzyć. Możemy przejść przez życie nie kochając i możemy doświadczając miłości innych, nigdy im nie powiedzieć jak bardzo ich kochamy. Dlatego, gdy dowiedziałem się, że jestem śmiertelnie chory, dotarło do mnie jak jestem kochany i postanowiłem powiedzieć moim bliskim jak bardzo ich kocham”. Było to trudne, ale i piękne przygotwanie na odejście.

    John Shea, amerykański powieściopisarz katolicki, napisał kiedyś: „Uczta się zaczęła dla wszystkich, którzy zechcą zasiąść ze wszystkimi”. To zdanie niesie w sobie wiele treści. Shea sugeruje, że warunkiem, życia w „nowym niebie i nowej ziemi” jest posiadanie takiego serca i takiej otwartości, które uzdolnią człowieka do zasiadania przy stole z absolutnie każdym i do dzielenia życia. Dla Shea przygotowanie do śmierci polegać więc będzie na „rozszerzaniu” serca, by kochać szerzej i szerzej. 

      Wreszcie warto wspomnieć o modlitwie, o dobrą śmierć. Istnieje w tradycji katolickiej zorganizowany sposób przygotowania się na śmierć poprzez wspólną modlitwę w tzw. bractwach dobrej śmierci, co jest chwalebnym i dobrym zwyczajem. Jednakże każdy, kto modli się słowami „Zdrowaś Maryjo” ogłasza prawdę o tym, że są dwa momenty,  w których spotykamy Boga: „teraz” i „w godzinę naszej śmierci”. Modlitwa o dobrą śmierć „rodzi” w nas wrażliwość na przyjęcie Boga w chwili naszej śmierci. 

 

Co to znaczy „bliskie już jest Królestwo Niebieskie”?

    Dzisiaj natknąłem się na przepiękną interpretację o. Innocenzo Gargano, współczesngo włoskiego teologa i rekolekcjonisty: „Wraz z przyjściem Jezusa królestwo niebieskie zaistniało w świecie jako progresywna obecność światła Bożego. Światła, które dąży do rozprzestrzenienia się, aż dojdzie do krańców ziemi, poprzez pośrednictwo misji apostołów, którzy swoim przepowiadaniem ułatwiają szerzenie się królestwa na wszystkich drogach ziemi i aż po krańce świata”.

Uczeń z uchem

     Ewangelia Jana przedstawia nam bardzo piękny, ziemsko-mistyczny obraz. Otóż, św. Jan opisując Ostatnią Wieczerzę  podkreśla , że gdy apostołowie byli przy stole, umiłowany uczeń leżał oparty głową na  piersi Jezusa. Siła tego obrazu została, jak sądzę, lepiej uchwycona przez artystów niż przez teologów i biblistów. Artyści i ikonografowie przedstawiają na ogół nam ten obraz w następujący sposób: ukochany uczeń ma głowę opartą na piersi Jezusa w taki sposób, że jego ucho znajduje się bezpośrednio nad sercem Jezusa, a jego wzrok skierowany jest przed siebie, na zewnątrz. Cóż  za potężny obraz! Jeśli umieścisz ucho w odpowiednim miejscu na czyjejś piersi, usłyszysz bicie serca tej osoby. Umiłowany uczeń jest tym, który jest dostrojony do bicia serca Boga i patrzy na świat z tej perspektywy. Co więcej, Jan  przekazuje nam serię innych obrazów ilustrujących implikacje słyszenia bicia serca Boga.

       Po pierwsze, umiłowany uczeń stoi z matką Jezusa u stóp krzyża. Co pokazuje ta scena? W Ewangelii Łukasza Jezus przyznaje, że czasami ciemność zdaje się przytłaczać życie, a Bóg wydaje się być bezsilnym.  Ciemność ma swoją godzinę!  Śmierć Chrystusa była jedną z tych godzin, a umiłowany uczeń, podobnie jak matka Jezusa, nie mógł zrobić nic poza trwaniem pod krzyżem wobec ciemności i niesprawiedliwości. Nic nie można było zrobić,  ale stojąc tam, umiłowany uczeń solidaryzuje się z milionami biednych i prześladowanych na całym świecie, którzy, tam gdzie są,  nie mogą nic zrobić. Kiedy człowiek stoi w poczuciu bezradności, kiedy nie ma możliwości, by zmienić coś zewnętrznie, wtedy ów człowiek sam staje się najgłębszą,  cichą modlitwą. Następnie, umiłowany uczeń zabiera matkę Jezusa do swego domu i jest to obraz, który nie wymaga wielu wyjaśnień.

       Drugi obraz wymaga pewnego wyjaśnienia: gdy umiłowany uczeń opiera się o pierś Jezusa, odbywa się interesujący dialog. Jezus mówi swoim uczniom, że jeden z nich Go zdradzi. Piotr zwraca się do umiłowanego ucznia i mówi do niego: „Zapytaj go, kto to jest?”. Nasuwa się pytanie: dlaczego sam Piotr nie pyta Jezusa, kto go zdradzi? Piotr nie siedział przecież tak  daleko od Jezusa, aby samemu nie zapytać! Co więcej, pytanie Piotra nabiera rzeczywistego znaczenia, gdy widzi się je w kontekście historycznym. Uczeni szacują, że Ewangelia Jana została napisana gdzieś pomiędzy latami 90-100. Piotr już nie żył, gdyż zginął śmiercią męczeńską. To, co sugeruje tutaj Ewangelia, to to, że zażyłość z Jezusem przewyższa wszystko inne, łącznie z kościelnym urzędem papieża.  Modlitwa musi „przejść” przez umiłowanego ucznia. Papież nie może modlić się jako papież, może jedynie modlić się jako umiłowany uczeń. Bycie papieżem jest czymś wtórnym względem bycia uczniem.

       Ewangelia św. Jana, w scenie z poranka wielkanocnego,   ukazuje , że ​​intymność z Jezusem jest ważniejsza aniżeli  urząd kościelny. Maria Magdalena biegnie od  grobu i mówi uczniom, że jest on jest  pusty. Piotr i umiłowany uczeń natychmiast ruszają w stronę grobu. Łatwo odgadnąć, kto dotrze tam pierwszy. Umiłowany uczeń łatwo wyprzedza Piotra, nie dlatego, że jest młodszym człowiekiem, ale dlatego, że miłość jest pierwsza i przekracza władzę. Papież może również tam dotrzeć tylko dlatego, że jest uczniem. Powszechnie przyjmuje się, że umiłowanym uczniem był sam ewangelista Jan.

    Historyczna tożsamość umiłowanego ucznia celowo pozostawia otwarte pytanie, ponieważ Ewangelia pragnie tego pojęcia dla każdego chrześcijanina. Kim jest umiłowany uczeń? Jest nim każda osoba, kobieta, mężczyzna lub dziecko, która jest blisko Jezusa, tak blisko, że może  dostroić  się do bicia serca Boga. Gdy tak się dzieje uczeń ten widzi świat z tego miejsca intymności, modli się z tego miejsca intymności, staje się także kimś zaangażowanym w  szukanie zmartwychwstałego Pana i rozumie znaczenie jego pustego grobu.

    Mistyczne obrazy najlepiej oświetlają inne mistyczne obrazy. Mając to na uwadze, warto poznać obraz-tekst  pochodzący z IV wieku,  autorstwa Ewagriusza z Pontu:

„Pierś Pana

Królestwo Boga

Kto się na niej opiera

Będzie Teologiem”

Wziąć czy też otrzymać? Rajski problem

      James P. Mackey, współczesny irlanadzki teolog katolicki, opowiedział kiedyś swoim studentom ciekawą historię. Otóż, pewien człowiek którego miał okazję poznać, wyjechał na wyprawę myśliwską do Afryki. Jego grupa obozowała w dżungli. Pewnego ranka wyszedł samotnie z obozu i postanowił indywidualnie zapolować. Udało mu się tego dnia ustrzelić dwa dzikie indyki. Zapiął  je za pas i wracał do obozu. Nagle usłyszał dziwne odgłosy i uświadomił sobie, że jest śledzony. Przestraszony, zaciskając dłonie na karabinie, „skanował” las w poszukiwaniu wroga.  Lęk  zniknął, gdy zobaczył głodnego, nagiego, około dwunastoletniego chłopca. Natychmiast uświadomił sobie, że to czego ten chłopak chciał, to nie on, tylko jedzenie. Zatrzymał się, rozpiął pasek, pozwolił indykom spaść na ziemię i cofnął się. Chłopiec podbiegł do ustrzelonych indyków, ale ich nie podniósł. Zamiast tego spojrzał na mężczyznę i w swoim własnym języku zaczął go o coś prosić. Nie rozumiejąc, o co chłopiec pyta, ale wyczuwając, że chce pozwolenia na zabranie ptaków, mężczyzna zaczął gestykulować pokazując, że wszystko jest w porządku. Chłopiec nadal był niespokojny. Ciągle pytał i gestykulował. W końcu, w desperacji, chłopak cofnął się kilka kroków i stał cicho z wyciągniętymi przed siebie dłońmi – czekał dopóki mężczyzna nie poda mu ptaków kładąc je na wyciągnięte dłonie. Dopiero wtedy chłopiec pobiegł do dżungli. Pomimo głodu i potrzeby odmówił samodzielnego wzięcia ptaków. Czekał, aż zostaną mu dane.

     Ta historia pokazuje to, co stanowi przeciwieństwo grzechu pierworodnego. Ten młody chłopak zrobił to, czego Adam i Ewa nie uczynili. Wiedział, że życie musi otrzymać, i że nie może sam sobie egoistycznie niczego wziąć, bez względu na to, jak bardzo jest zdesperowany.
    
Stan, który Bóg dał Adamowi i Ewie w raju, można streścić w następujący sposób: „Daję wam życie. Zanurzam was w życiu, ale musicie je potraktować jako dar, nie wolno go sobie wziąć. Tak długo, jak je otrzymujesz,  dotąd  będzie ono życiodajne, ale w dniu, w którym zaczniesz je brać, wtedy twoje życie będzie naznaczone śmiercią, nieufnością, alienacją, nagością i wstydem” . To jedno przykazanie opisuje całą moralność: nie bierz, ale przyjmij z szacunkiem.
     W kontekście biblijnego opowiadania może pojawić się pytanie: po co ten warunek? Ów warunek, owo rajskie przykazanie,   jest po prostu nieodłącznym elementem miłości. Miłość może być tylko przyjęta. Nie można jej wziąć, gdyż wtedy byłby to gwałt.  A ponieważ Bóg stworzył wszechświat z miłości,  to znaczy, że wszystko jest darem. Nic nie może zostać po prostu „zerwane”, czyli wzięte samowolnie . Życie może być przyjęte tylko jako dar, z szacunkiem, w swoim czasie.      Również Nowy Testament pokazuje nam powyższą myśl. Otóż w scenie opisującej rozmowę Jezusa z bogatym młodzieńcem występuje gra słów. Młody człowiek zapytaje: co mam zrobić,  aby POSIĄŚĆ życie wieczne? Jezus mu odpowiada,  pokazując życie wieczne jako dar. Życia wiecznego nie można sobie wziąć.  

Boże Ciało, które wzbudza pytanie

       Dzisiaj odbędzie się procesja Bożego Ciała. Jakie pytania wzbudzi? Czy powtórzy się zapytanie pogan, którzy widząc miłość chrześcijan pytali: gdzie jest wasza tajemnica i wtedy chrześcijanie pokazywali im Eucharystię? Dzisiaj stało się jakoś odwrotnie. Pokazujemy Eucharystię podczas procesji, ale ona rzadko wzbudza pytania o miłość we wspólnocie chrześcijańskiej! 

     Kilka tygodni temu, podczas Zupy Chylońskiej, ktoś zapytał: kim wy jesteście? dlaczego gotujecie dla nas zupę? Myślę, że tam był właśnie dobry początek dla procesji Bożego Ciała. Dobrze, że dzisiaj w tym samym miejscu, gdzie jemy z ubogimi zupę, będziemy również sprawować Eucharystie i rozpoczniemy procesję.

     Wydaje się, że przestrogą brzmią mądre słowa ks. Ronalda Rolheisera: „Ateizm jest zawsze pasożytem karmiącym się złą religią. Podobnie jest z negatywnym nastawieniem do Kościoła. Antykościelna postawa karmi się słabym życiem kościelnym, a więc my, którzy wierzymy w Boga i jesteśmy w Kościele, powinniśmy bardziej badać siebie aniżeli siebie bronić”

Mała reguła na trudne czasy dla początkujących.

    Odwiedziłem w minionych dniach dwie niewielkie, górskie miejscowości: Mentorello i Subiaco, które leżą kilkadziesiąt kilometrów od Rzymu. W tych miejscach, w VI wieku,  zamieszkał w bardzo prostych warunkach Benedykt z Nursji.  Było to w czasie potężnego kryzysu, gdy przestawał istnieć świat starożytny. Wędrówka ludów zmiotła wszystko. Pojawił się chaos społeczny, polityczny i kościelny. Wszystko się chwiało, a świat antyczny przemijał.

    Benedykt nie miał aspiracji, by zmienić świat.  Nie chciał nawet,  by zapamiętano szczegóły z jego życia. Pozostawił po siebie tylko jedną książkę, którą zatytułował „Reguła”. Swego dzieła nawet nie podpisał.  Nie miał aspiracji do tego, by tym tekstem zreformować ludzkość. Pragnął jedynie, by jego wspólnoty były małe, do 12 osób i żyły radykalnie. Zakazywał mnichom włóczęgi.  A jeśli już nawet udali się w podróż, to nie wolno im było mówić o tym, co widzieli, by nie wnosić zewnętrznego świata do klasztorów. Chciał żyć w ciszy i pragnął tego dla swoich braci.

      Terminem bliskim Benedyktowi było słowo „kultura”, która z języka łacińskiego oznacza uprawiać rolę. Widział, że kultura antyczna przemija na jego oczach. Chciał więc dla swoich małych wspólnot nowej kultury życia opartej na pracy i modlitwie. Praca i to fizyczna miała dotyczyć wszystkich, co było złamaniem nierówności społecznej. W świecie bowiem starożytnym  pracowali fizycznie tylko niewolnicy. Oczywiście mnisi podejmowali również prace intelektualną, np. przepisywali księgi.

 

     Świat V/VI wieku  cały  był w ruchu, natomiast Benedykt wskazywał na słowo stabiltas (stałość). Chodziło nie tylko o stałość miejsca życia, ale również o stałość decyzji i stałość nawrócania. Autor „Reguły” pragnął punktu odniesienia w świecie, w którym wszystko się kręciło. Nie znosił mnichów, którzy byli wagabundami, którzy nawet zewnętrznie nie przestrzegali stabilitas. W świecie, w którym wszystko było dotknięte wojną on chciał, by klasztor był pełny pokoju, to dlatego hasłem benedyktyńskim stało się zawołanie „Pax” (pokój). Kardynał Newman pisał, iż benedyktyni stali się symbolem ludzi pełnych pokoju i milczenia, którzy nie spierali się lecz pracowali na rzecz innych bez użycia nadzwyczajnych środków.

    Św. Benedykt wprowadzał zasadę, która mówiła, że jeśli liczba mnichów sięgnie 12, to trzeba zakładać kolejny klasztor. Myśl ta brała się z tego, że gdy był tuzin osób, to miały  one szansę na poznanie się, na konkretną miłość bliźniego, na wspólnotę modlitwy, stołu i pracy. Przy większej ilości osób jest to już tylko teoria. Dlatego nie jest ważne, by wspólnota przyjmowała jak najwięcej osób, tylko by była bogata w więzi piękne, trudne i wypróbowane. Tylko wtedy może służyć swoim charyzmatem na zewnątrz.

    Benedykt napisał na początku swojej „Reguły”, iż jest ona „małą regułą dla poczatkujących”. Historia pokazała jak ważnym dziełem, nie tylko dla benedyktynów, stała się ta książka oraz  życie Benedykta i jego synów,  i córek duchowych. Wydaje się, że rówież dzisiaj,  w XXI wieku, możemy znaleźć wiele podobieństw do tego, co działo się w wieku  VI. Bardzo potrzebujemy dzisiaj,  w świecie Zachodnim,   stabiliats, nowej kultury opartej na modlitwie i pracy oraz małych wspólnot żyjących pokojem.

Co to znaczy być w sercu Kościoła?

      Kolejną rocznicę przyjęcia prezbiteratu przeżywam wraz kolegami z rocznika święceń w Rzymie. W tym miejscu jakoś mocniej pojawia się we mnie pytanie: co to znaczy być w sercu Kościoła?
Sprawując Eucharystię o porannej porze, w jeszcze spokojnej, pustej Bazylice Świętego Piotra, miałem uczucie zagubienia w ogromie tej budowli. Spotkałem tam wielu ludzi, pewnie ważnych w strukturach Kościoła, z którymi mijałem się nie zapamiętawszy ich twarzy, a oni mojej, gdyż nie znaliśmy się osobiście. Każdy szedł „swoją drogą”. Takie doświadczenie Kościoła było anonimowe i indywidualistyczne, czego obrazem byli księża i biskupi sprawujący samotnie lub z kilkoma osobami, Eucharystię przy bocznych ołtarzach Bazyliki. Z drugiej strony miałem radość stanąć przy grobie Jana Pawła II, a potem słuchać papieża Franciszka, gdy rozpoczął cykl środowych katechez o Bierzmowaniu i wiedziałem, że padały i padają tutaj ważne słowa, również dla mnie.
W odnalezieniu się w tej sytuacji i wobec pytania o serce Kościoła, pomógł mi o. Daniel Berrigan, jezuita. Czytałem w tych dniach jego biografię autorstwa Jim’a Foresta o burzliwym i ciekawym życiu kapłańskim. O. Daniel został nazwany odważnie i prowokacyjnie kandydatem na Doktora Kościoła. Co takiego zrobił? Otóż na przełomie XX i XXI wieku potwierdził, to co odkryła i napisała w XIX wieku św. Teresa z Lisieux: „w sercu Kościoła będę miłością” i później tłumaczyła, co to znaczy. Dla niej podnoszenie igły z podłogi, gdy jest uczynione z miłością, staje się gestem, który wpływa na świat.

      D. Berrigan, który zmarł 30 kwietnia 2016 r. w Stanach Zjednoczonych, był znakiem sprzeciwu wobec wojny, kary śmierci i niesprawiedliwości społecznej. Był radykalnym pacyfistą, zakochanym w człowieku i świecie. Jednał ludzi, opiekował się chorymi na AIDS, był wolontariuszem w hospicjum, głosił Słowo, pisał komentarze biblijne do wielu ksiąg Pisma Świętego i poezję oraz wykładał na uczelniach. Był kaznodzieją i głosicielem pokoju. Podczas wojny wietnamskiej wyjechał do Azji, by pokazać Wietnamczykom swoją solidarność. Kochał wspólnotę jezuicką jak i tworzył głębokie więzy z ludźmi świeckimi, z którymi wspólnie walczył przeciwko wojnie i o godne życie. Swój radykalizm opłacił wielokrotnie więzieniem. Był też aktorem i konsultantem w słynnym filmie „Misja”. Podczas kręcenia filmu sprawował sakramenty dla ekipy filmowej, a jednemu z głównych aktorów dał trzydniowe rekolekcje ignacjańskie. Jego długie życie było często trudne dla władz kościelnych i państwowych, choć niezwykle ubogacające dla przyjaciół i tych, którzy go pokochali. Kaznodzieja na jego pogrzebie pierwsze słowa skierował do agentów FBI, którym powiedział, że wreszcie mogą zamknąć teczkę z dokumentami na temat o. D. Berrigana.
     Nie doczytałem się czy i ile raz był Rzymie, ale na pewno żył w sercu Kościoła.

Na Wigilię Zesłania Ducha Świętego

            T.S. Eliot stwierdził kiedyś: „ostatnią doświadczaną przez człowieka pokusą, która jest jednocześnie największą zdradą, jest robienie dobrych rzeczy z niewłaściwego powodu”. Przejawia się to m.in. w tym, iż bronię prawdy i racji z sercem zgorzkniałym i gniewnym wobec tych, którzy nie przyjmują mojego sposobu myślenia. Przeciwieństwem powyższego jest „objawienie się w nas synów Bożych” poprzez miłość, radość, pokój, cierpliwość, dobroć, cierpliwość, stałość, łagodność i czystość, które rodzi w nas Duch Boży.

« Starsze posty Nowsze posty »