5 listopada 2017 r. odbyło się spotkanie zatytułowane: „Czy wystarczy być dobrym?”. Wzięło w nim udział około 400 osób. Poniżej zamieszczamy ciekawą refleksję-relację Zygmunta Zmudy Trzebiatowskiego

W zasadzie powinienem pozachwycać sie słowami, które zostały wypowiedziane na tym spotkaniu: mądre, ważne, konsekwentne i porządkujące. Powinienem też docenić styl języka, lekkość myśli, potoczystość wypowiedzi, podkreslić humor, zaangażowanie i autentyzm – ale wtedy właśnie byłbym kolejnym przykładem osoby, która wysłuchała czegoś inspirującego, pozachwycała się tym mniej lub bardziej spektakularnie – i niczego nie zmieniła. Może więc zachwyty i pobudzenia zostawię dla siebie, próbując przekuć je w postanowienia, chęci i realne czyny, a sam zostawię tu kilka myśli wczorajszego gościa:

„Błagam, nie smędźmy już, że „a dlaczego wszyscy nie są tacy jak Krajewski, albo jak Ryś, a gdyby tacy byli to byśmy chodzili do kościoła”. Macie ich przecież. Chodźcie.”

„Jest później, niż myślisz”. Często cytuję to chińskie przysłowie, mam wrażenie że o nim jest też cały dzisiejszy dzień.
Nie wiem, jak to w moim przypadku będzie technicznie wyglądać – wypadek, szpitalne łóżko, nie chcący skończyć się sen. Czyją twarz zobaczę jako ostatnią na ziemi: kogoś, kto mnie kocha, zabójcy, lekarza? Nie wiem, i nie ma to żadnego znaczenia, tak jak w sumie nie ma przecież znaczenia, czy do celu polecisz klasą biznes, czy podmiejskim pociągiem. Nie o tym myślę, gdy myślę o tym, że umrę. Bo umrę i tak, to ode mnie nie zależy – a po co myśleć o czymś, co ode mnie nie zależy? Tylko ode mnie zależy jednak to, co będzie chwilę później. Mój performance na sądzie, przed – nic nie robiącym, wystarczy że będącym – Jury. Pewien nader dowcipny kolega opowiadał o swoim z kolei koledze, który damom skarżącym się na wyjątkowo ekspresowy charakter jego wiadomych poczynań, zwykł był odpowiadać: „Miałaś tyle samo czasu”. Otóż gdy idzie o śmierć, tego właśnie obawiam się najbardziej: że spotkam tych wszystkich moich fantastycznych świętych, popatrzę na siebie i usłyszę: „Miałeś tyle samo czasu”. No, miałem.
Ja się nie boję Boga na sądzie, ja się boję tylko i wyłącznie siebie. Gdy idę dziś zanieść moim zmarłym kwiaty i światła, mam wrażenie, że oni aż wyskakują z tych swoich grobów, by mówić: dobra, fajnie, ale teraz naprawdę leć już, czytaj Błogosławieństwa, czytaj 25. rozdział Mateusza i do roboty, kurde, do roboty, człowieku, nie kombinuj, nie czekaj aż rozchodzisz dobre intuicje, RÓB!

To jest dzisiejszego dnia odcień pierwszy: autentyczny pożar koło duchowego tyłka, świadomość, że lont już płonie, a stawka jest dużo większa niż w Eurojackpocie i MultiMulti razem wziętych”

Ach, tyle myśli: żeby zanim zabierzemy się za „Miłowanie” innych, spróbować ich najpierw polubić, o traktowaniu Ewangelii serio, a nie wybiórczo, o tym, że przy zaleceniu o przyjmowaniu przebyszów nie było drobnym druczkiem, że nie dotyczy ludzi z Syrii ze smarfonami i dziesiątki innych, o churchingu, szukaniu swego miejsca w kościele – nie z każdą się zgodzimy, ale każda warta przemyślenia, zatrzymania, uruchomienia zwojów – i serca. I o tym, że jeśli chcemy zrobić coś dobrego, pomóc komuś, ofiarować coś, to by to zrobić zamiast tygodniami rozmyślać o tym, aż to – piękne słowo – „rozchodzimy” – jak niewygodne na początku buty.