Kategoria: Po drodze – blog ks. J. Sochy (Strona 22 z 35)
Chciałbym zapamiętać to, co dzieje się „po drodze” w moim życiu, a przez zapisywanie i dzielenie się ową pamięcią z innymi, pragnę stać się świadkiem Tego, który jest ze mną na drodze życia. Owego „po drodze” nie rozumiem jako określenia wskazującego na przygodność, czy też przypadkowość, ale raczej rozumiem je jako przestrzeń, czy też scenę dla wydarzeń.
Hollywood, pod koniec lat dziewięćdziesiątych, nakręciło film „Miasto aniołów”. Głównym bohaterem filmu był anioł o imieniu Set, który miał za zadanie towarzyszenie niedawno zmarłym w przechodzeniu do życia pozagrobowego. Podczas jednej z takich misji Set zakochał się w młodej lekarce. Jako anioł, nigdy nie doświadczył dotyku ani smaku, a teraz głęboko zakochany pragnął fizycznie dotknąć i kochać swoją sympatię. Stanął przed dylematem: jako anioł z wolną wolą ma możliwość porzucenia swojego statusu anielskiego, by stać się człowiekiem, ale będzie to kosztem wyrzeczenia się nieśmiertelności. Może też pozostać aniołem i zrezygnować ze zmysłowej miłości. To trudny wybór: nieśmiertelność bez zmysłowych doświadczeń, czy też bycie człowiekiem ze wszystkimi przygodnościami jakie przynosi ziemski status: starzeniem się, chorobą i ostateczną śmiercią. On wybrał to drugie – rezygnacje ze swojego statusu nieśmiertelnego anioła. Film jest zrobiony w taki sposób, że ogromna większość widzów jest wciągnięta w dokonany wybór. Obezwładniająca rzeczywistość zmysłów sprawia, że wszystko inne wydaje się nierzeczywiste, eteryczne. To, czego doświadczamy poprzez nasze zmysły, to co widzimy, słyszymy, smakujemy, dotykamy i wąchamy jest tym, co jest dla nas prawdziwe. Dzisiaj posiadamy własną wersję słynnego stwierdzenia Kartezjusza. Dla nas pewnikiem jest deklaracja: czuję, więc jestem!
Niestety duchowość, w praktycznie każdej ważnej tradycji religijnej, wydawała się twierdzić na odwrót. To życie duchowe jedynie było warte uwagi, co sprawiało, że w niektórych tendencjach duchowości życie zmysłowe było rozumiane jako zagrożenie. Dzisiaj, w zsekularyzowanym świecie, wydaje się, że jest odwrotnie. Zmysły gwałtownie przebijają ducha. Zeświecczone anioły, w przeciwieństwie do starych aniołów religijnych, mają tę samą opcję co Set. Wydaje się, że pozorna nieokreśloność ducha nie pasuje do rzeczywistości zmysłów.
Co jest bardziej realne: świat ciała i zmysłów, czy świat ducha? Tak postawione pytanie wprowadza nas w fałszywą dychotomię. Jako chrześcijanie wierzymy, że jesteśmy zarówno ciałem jak i duszą, ciałem i duchem i że nie można oddzielać tych dwóch wymiarów. Jest w nas coś z ssaka i jest w nas coś z anioła. Nasz duch jest otwarty na życie tylko przez nasze zmysły, a nasze zmysły niosą w sobie głębię i znaczenie tylko dlatego, że są ożywione przez ducha. Nie jesteśmy tylko ssakami, ale też nie jesteśmy czystymi duchami. Pięknym jest to, że ograniczone radości, które przeżywamy zmysłami poprzez świat ducha mogą być pogłębione. Zwykłe przyjemności życia mogą być głębokie lub płytkie, bardziej mistyczne lub bardziej zwierzęce, w zależności od tego jak bardzo szanujemy aspekt duchowy w nas. I odwrotnie, nasza duchowość i nasze życie modlitewne może być prawdziwe lub jedynie fantazją, w zależności od tego, jak bardzo wcielamy je w to, co zmysłowe. Ta zależność dotyczy każdej sfery naszego życia. Na przykład seksualność może być głęboka lub płytka, bardziej mistyczna lub jedynie zwierzęca, wszystko zależy od tego, ile w niej jest ducha, a ile w niej jest jedynie zmysłów zewnętrznych; to samo dotyczy naszego doświadczenia piękna, czy to w naszym widzeniu, słuchaniu, dotykaniu, smakowaniu lub wąchaniu. Każde doświadczenie zmysłowe może być głębokie lub płytkie; zależnie od tego, ile w nim jest duszy, tak jak i każde doświadczenie piękna może wydawać się nierealne i wyimaginowane, jeśli jest zbyt oderwane od zmysłów.
(Refleksja na podstawie tekstu Ronalda Rolheisera, Angels and the City)
Kiedy w minioną środę przyjechałem do Łodzi, to na jednej z głównych ulic zauważylem wielki plakat reklamujący film W. Smarzowskiego „Kler”. Nie pojechałem tam jednak, by pójść do kina, ale dlatego by spotkać się z księżmi, z klerem i muszę wyznać, że bardzo tego potrzebowałem. Abp Grzegorz Ryś zaprosił do Łodzi filipińskiego kardynała Tagle i to on poprowadził trzy wieczorne spotkania. Trzy piękne wieczory. W dwóch pierwszych uczestniczyłem dzięki internetowi.
W poniedziałek kardynał mówił o powrocie do widzenia drugiego jako daru, a nie jako problemu. Wspomniał, że tak łatwo patrzeć na człowieka tylko poprzez jego użyteczność, wartość rynkową. Patrzenie w prespektywie osoby, daje możliwość budowania rzeczywistości podobnej do domu, a nie do giełdy rynkowej. We wtorek księża i biskupi spowadali się przeżywając nabożeństwo pokutne i doświadczając powrotu do domu, do siebie. Podstawą do nawracania się była przypowieść o miłosiernym Ojcu i powrocie syna, którego grzech uczynił problemem dla niego samego i innych. Syn jednak nie był problemem dla ojca, był darem. To niesamowite widzieć jak kilkuset księży plus kilku biskupów spowada się, przyznaje się do swojej grzeszności i wyraża w ten sposób pragnienie nawracania się.
Trzeciego dnia kardynał Tagle mówił o życiu księdza jako o Officium Amoris, czyli o służbie-postawie miłości. Bardzo mnie dotknęło jego proste i głębokie przepowiadanie, wsparte świadectwem. Kardynał opowiedział m.in. o tym, iż podczas swoich studiów doktoranckich w Stanach Zjednoczonych, postanowił zaangażować się jako wolontariusz w hospicjum prowadzonym przez Misjonarki Miłości od Matki Teresy z Kalkuty. Pewnego dnia dane mu było towarzyszć umierającemu człowiekowi i wydawało mu się, że wszystko robi właściwie. Umył swojego podopiecznego, zmienił mu pościel, zapalił świecę, postawił kwiaty na stoliku i … zaczął czytać Biblię oraz komentować ją owemu umierającemu. Na to do pokoju wszedł inny, śmiertelnie chory na HIV, człowiek i powiedział do umierającego: „Ryszard kochamy Ciebie. Ryszard za chwilę będziesz widział Jezusa. Powiedz Jezusowi, że Go kochamy”. Kardynał, gdy opowiedział to zdarzenie miał łzy w oczach i pytał: „dlaczego ja nie umiałem wtedy tak powiedzieć? To nie ja, ale ten chory na HIV człowiek był głosicielem Słowa Miłości”. Po tej konferencji-świadectwie była zbiórka pieniężna na samochód dla hospicjum domowego w Łodzi, czyli konkretna odpowiedź księży na słuchane Słowo. Ważnym znakiem było to, że zbiórkę rozpoczęto do biskupów.
Bardzo podobało mi się również to, co robił podczas rekolekcji ks. abp G. Ryś. Otóż każdego wieczoru zapraszał księży do swego domu na kolację i tworzył przestrzeń do spotkania. Miałem okazję uczestniczyć w środowej agapie, którą cechowała radosna atmosfera i możliwość porozmawiania z braćmi kapłanami. Każdy ksiądz otrzymał też od arcybiskupa Rysia ciekawą książkę, napisaną przez Diego Fares’a, argentyńskiego jezuitę, zatytułowaną „Dziesięć rad papieża Franciszka dla kapłanów”.
W Łodzi spotkałem kler, spotkałem wspaniałego, autentycznego kardynała Luis’a Antonio Tagle. Tęsknię za takimi rekolekcjami i cieszę się, że abp Ryś zapowiedział ich kontynuację.
Okres wakacji to czas odwiedzania miejsc i ludzi. Może się jednak okazać, że kolekcjonowanie nowych i egzotycznych wrażeń wcale nie wyprowadza z nudy. Ciekawą intuicję napotkałem u R. Rolheisera. Otóż ten dociekliwy myśliciel zauważa, że słowo „zainteresowanie” wywodzi się od dwóch łacińskich słów „inter” i „esse”. Opisowo można powiedzieć, że zainteresowanie, to bycie wewnątrz istoty. Można być w wielu miejscach, spotykać wielu ludzi, ale nigdy nie być wewnątrz tych doświadczeń, ciągle być na powierzchni i właśnie wtedy pojawia się znudzenie. Dzisiaj świat „proponuje” gadżety, filmy, podróże, gry, hobby, wiadomości, relacje z celebryckich wydarzeń, transmisje sportowe, wiele spraw do których wnętrza nie mamy dostępu i ostatecznie, gdy ich posmakujemy po wierzchu, to pozostawiają nas one znudzonymi.
Nasza zwyczajność, a więc m.in.: rodzinny czy plebanijny stół obiadowy, miejsce pracy, dojazd do pracy, kościelne nabożeństwo, sąsiedzkie spotkanie…. czyli nasza codzienna rutyna, nasz codzienny chleb, to są właśnie te rzeczywistości, które są szansą, by wejść w nie, w głąb. Doświadczenie nie jest tym, co dzieje się z nami, ale jest tym, co my z nim robimy.
Rainer Maria Rilke w „Listach do młodego poety” sugeruje, że nuda to usterka po naszej stronie. W swojej korespondencji z młodym poetą dowiaduje się, że jego „rozmówca” pozazdrościł mu wielu podróży po Europie i spotkań z interesującymi ludźmi. Dla młodego adepta sztuki pisarskiej poglądy Rilkego opierały się w dużej mierze na tym, że przebywał i żył w dużych miastach, spotykał interesujących ludzi i był stymulowany w sposób, o którym ten młody człowiek, żyjący w małym miasteczku, mógł tylko pomarzyć. Odpowiedź Rilkego stała się klasyczną refleksją na temat nudy: „Jeśli twoje codzienne życie wydaje się kiepskie, nie obwiniaj go; obwiniaj siebie, powiedz sobie, że nie jesteś jeszcze na tyle poetą, by wydobyć bogactwo ze swojego życia; dla Stwórcy nie ma ubogiego, biednego i obojętnego miejsca „.
Strasznie boli to, co dzieje się w Kościele. Ujawnione skandale seksualne z udziałem hierarchów i walka byłego nuncjusza przeciwko papieżowi sprawiają, że Kościół płonie w ogniu grzechu. Jednakże w tym samy czasie, ten sam Kościół, płonie ogniem Ducha Świętego w wielu miejscach. Miałem okazję tego doświadczać w Krakowie, podczas rekolekcji, które prowadził abp Grzegorz Ryś. Rozważał z rekolektantami Pierwszy List do Koryntian i zatytułował swoje rekolekcje: „Wielkie pytania Kościoła”. Słowo Boże poruszało, pocieszało i otwierało nowe przestrzenie. Innym pocieszeniem Ducha była dla mnie ekumeniczna modlitwa, którą przeżyłem w przepięknej katedrze w Durham. Podczas modlitwy wieczornej, w tej anglikańskiej świątyni, modlono się za papieża Franciszka, prosząc Boga o błogosławieństwo na trwającą wtedy pielgrzymkę papieską w Irlandii. Byłem poruszony tą pamięcią duchownego anglikańskiego o papieżu. Duch przekracza granice i pozwala się jednoczyć w Kościele.
Ogień grzechu i ogień Ducha w tym samym czasie, w tym samym Kościele. Przypomina mi się tekst Carlo Carretto, włoskiego księdza, który wiele lat spędził na pustyni algierskiej szukając Boga. Pod koniec życia, a zmarł 1988 roku, napisał książkę „Szukałem i znalazłem”. Było to jego świadectwo życia. Ten doświadczony człowiek pisał m.in. o Kościele, grzechu i Duchu Świętym:
„Jakżeż wywołujesz sprzeciw, Kościele, a jednak, jakże Cię kocham! Ileż sprawiłeś mi cierpienia, a jednak, ileż Tobie zawdzięczam! Chciałbym widzieć Cię zburzonym, a jednak potrzebuję Twojej obecności. Tyle jest w Tobie zgorszenia, a jednak z Ciebie rodzą się święci! Nie widziałem na świecie nic bardziej obskuranckiego, bardziej skompromitowanego, bardziej fałszywego i nie dotknąłem nic bardziej czystego, bardziej szlachetnego, bardziej pięknego. Ileż razy miałem ochotę wyrzucić Cię za drzwi mojej duszy i ileż razy się modliłem, abym umarł w Twoim bezpiecznym objęciu…Nie, nie mogę być wolny od Ciebie, bo jestem jednym z Tobą. A także – dokąd pójdę? Aby zbudować kolejny kościół? Ale nie mogę zbudować drugiego bez tych samych wad, ponieważ są to moje własne porażki, które noszę w sobie. I znowu, jeśli go zbuduję, będzie to mój kościół, a nie Chrystusa. Nie, jestem na tyle dorosły, aby wiedzieć, że nie jestem lepszy od innych. Nie opuszczę tego Kościoła, założonego na tak kruchej skale, ponieważ założyłbym jeszcze jeden na równie wątłej skale – mojego ja. A zatem, jakie są kamienie? Liczy się obietnica Chrystusa, liczy się cement łączący kamienie w jedno – Duch Święty. Jedynie Duch Święty może budować Kościół z kamieni równie nieczytelnych jak my”.
(refleksja do Liturgii 19 niedzieli zwyklej rok B)
Ronald Rolheiser opowiadał kiedyś ciekawą historię młodego seminarzysty, który wydawał się idealnym kandydatem do kapłaństwa. Był: inteligentny, sumienny, pobożny, uczciwie pracujący intelektualnie, przejęty troską o ludzi ubogich. Jawił się jako ponadprzeciętny wobec innych studentów w seminarium. Nie był zainteresowany piciem piwa, kłóceniem się o piłkę nożną, plotkowaniem czy traceniem czasu na bzdury i jałowe sprawy. Podczas gdy jego kolegom zdarzały się momenty marnotrawienia czasu, on zwykle znajdował się w kaplicy, w bibliotece lub przy biurku, zajęty poważniejszymi sprawami. Co więcej, zawsze był uprzejmy i grzeczny wobec innych, nie przeklinał i nie używał slangu. Wszystko co robił było właściwie i ułożone. Zastanawiające jednak było to, że nikt nie zauważał w nim świętego. Owszem, był szczerym, młodym człowiekiem, ale nie emanował szczęściem. To, co promieniowało z jego osoby, nie było życiem, lecz depresją. Jego wejście do pokoju powodowało „duszność”, odbierało innym życiową energię i gasiło radość. Wydaje się, że robił wszystko dobrze, ale w niewłaściwy sposób. Pozostali seminarzyści byli wystarczająco spostrzegawczy i dobroduszni, aby uznać, że ich kolega potrzebuje pomocy i wyznaczali sobie dyżury, by usiąść z nim przy stole, by go pocieszyć i z nim rozmawiać. Rektor seminarium również rozpoznał problem i wysłał go do psychologa, który diagnozując go powiedział, że znajduje się na skraju klinicznej depresji i że dobrze byłoby, przynajmniej na jakiś czas, opuścić seminarium. Ów mężczyzna opuścił seminarium na dobre i w wyniku terapii odzyskał zdrowie. Dziś jest mężem i ojcem, który, gdy wchodzi do jakiegoś pomieszczenia to wnosi energię życiową i promieniuje wewnętrzną radością.
Powyższy przykład nie jest jednostkową historią. Jednym ze zmagań, które nieustannie możemy napotykać w kręgach ludzi religijnych jest to, że łatwo nam pomylić depresję ze świętością, sentymentalizm z pobożnością, sekciarstwo z lojalnością, wypartą seksualność ze sztywnością emocjonalną, zaprzeczenie czyjejś złożoności z gloryfikowaniem stabilności. Depresja może wyglądać jak świętość, ponieważ osoba w stanie depresyjnym wydaje się być wolna od normalnych pragnień i ludzkich namiętności. Sentymentalizm niezmiennie skłania się ku pobożności. Sztywność niezmiennie kryje się w nadgorliwej trosce o prawdę i ortodoksję, tak jak wąskie sekciarstwo zawsze przedstawia się jako zaciekła lojalność, a stłumiona seksualność zaprzecza ludzkiej złożoności. Depresja, sentymentalizm, lękliwość, sztywność, sekciarstwo, represja uczuć i seksualności mogą często ukrywać się za najszlachetniejszymi rzeczami.
Nikt nie jest wolny od powyższych zmagań. Jednakże jest pewien papierek lakmusowy, który pokazuje czy tkwimy w depresji czy też ją twórczo przekraczamy i przepracowujemy. Depresja, sentymentalizm, lękliwość, ciasnota, sztywność „wysysają” życiową energię z innych ludzi. Natomiast prawdziwa świętość, pobożność, ortodoksja, lojalność i stabilność wprowadzają energię i pobudzają do życia tych, co są wokoło. Obecność prawdziwej świętości wyzwala życie.
Ciekawym przykładem w kontekście tego tematu jest Matka Teresa z Kalkuty. Jak wiemy z jej pamiętników, ostatnie sześćdziesiąt lat swojego życia spędziła w głębokiej, bolesnej ciemnej nocy duszy. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat życia walczyła wewnętrznie o pocieszenie. Ciekawe było jednak to, iż choć sama była w ciemności, to jednak ludzie wokół niej napełniali się światłem, energią do życia, działania a nawet do umierania. Gdy wchodziła do jakiegoś pomieszczenia, to napełniła je życiem. Była jak potężna żarówka. Promieniowała życiodajną energią.
W ten sposób możemy ostatecznie odróżnić prawdziwą świętość, autentyczną pobożność, prawdziwą ortodoksję i lojalność od ich fałszywych postaci. Prawdziwa świętość wprowadza i daje życiodajną energię, tym co są wokoło, depresja wysysa tę energię; prawdziwa pobożność, jest jak piękna ikona, która przyciąga, sentymentalizm sprawia, że czujemy się niekomfortowo; prawdziwa ortodoksja sprawia, że chcesz dobra dla całego świata, sztywność sprawia, że stajesz się lękliwy i małostkowy; prawdziwa lojalność sprawia, że żyjesz we wspólnocie ze swoimi bliskimi, wąskie sekciarstwo czyni cię bigotem i odludkiem; prawdziwa integralność zgadza się na seksualną złożoność, natomiast represyjna przeżywanie seksualności zaprzecza dobru i złożoności, a wprowadza skrępowanie, strach przed „ciemnymi kątami” ludzkiej natury.
Eliasz to prorok, który przeszedł przez stan depresyjny. Wyszedł jednak zwycięsko stając się „prorokiem jak ogień”. Uratował go Bóg, który nie pozwolił Eliaszowi na zamknięcie się w depresji, ale uzdolnił go do rozmowy, dialogu, wyruszenia w drogę. Ostatecznie Elisz doświadczył tego, iż Bóg chce z nim „szeptać” na górze Horeb, tzn. że pragnie być z nim w intymnej relacji, która go uczyni pełnym życia, tak by on mógł promieniować tym Bożym życiem na Izrael i na cały świat.
John Shea, współczesny, amerykański pisarz religijny, opowiada taką oto przepiękną przypowieść :
Na Krecie mieszkał kiedyś człowiek, który głęboko kochał swoje życie. Lubił uprawiać ziemię, czuł ciepłe słońce na swoich nagich plecach, gdy pracował na polach i czuł ziemię pod stopami, gdy po niej chodził. Kochał sadzenie, zbiory i zapach natury. Kochał swoją żonę, rodzinę i przyjaciół. Lubił przebywać z nimi, jeść razem, pić wino, rozmawiać i kochać się. I kochał szczególnie swoja wyspę – Kretę, jego maleńki, piękny kraj! Ziemia, niebo i morze były jego! To był jego dom.
Pewnego dnia przeczuwał, że śmierć jest blisko. Nie obawiał się Boga, ponieważ znał Jego dobroć. Bał się jedynie opuszczenia Krety, swojej żony, dzieci, przyjaciół, domu i ziemi. Tak więc, gdy przygotowywał się do śmierci, złapał w prawą rękę kilka gramów ziemi i powiedział swoim bliskim, by tę ziemie pozostawili w jego dłoni, gdy złożą go do trumny.
Zmarł. Obudził się i znalazł się u bram niebios, z ziemią wciąż w ręku. Właśnie ta ziemia nie pozwalała mu przejść do nieba. W końcu św. Piotr wyszedł przed bramę i powiedział mu: „Przeżyłeś dobre życie, a my mamy dla ciebie miejsce w środku, ale nie możesz wejść, dopóki nie upuścisz tej garści ziemi „. Mężczyzna nie chciał rzucić ziemi i protestował: „Dlaczego? Dlaczego muszę porzucić tę ziemię? Nie mam pojęcia, co jest za tą bramą. A ta ziemia, wiem czym jest i co oznacza … to moje życie, moja praca, moja żona i dzieci, to jest to, co znam i kocham, to Kreta! Dlaczego powinienem pozwolić, by działało coś, o czym nic nie wiem? „. Piotr odpowiedział: „Gdy dojdziesz do nieba, będziesz wiedział dlaczego. To zbyt trudne do wytłumaczenia. Proszę Ciebie, zaufaj. Bóg może dać Ci coś lepszego niż kilka ziaren ziemi”. Jednakże mężczyzna odmówił, a Św. Piotr z miną smutną opuścił go, zamykając za sobą dużą bramę. Kilka minut później brama otworzyła się po raz drugi i tym razem wyszło dziecko. Nie próbowało namawiać mężczyzny, by puścił ziemię z ręki. Po prostu wzięło go za rękę i gdy on podał mu swoją dłoń, ziemia z Krety wysypała się i dziecko przeprowadziło go przez bramę. Czekał na niego wstrząs, gdy wchodził do nieba … tam, przed nim, leżała Kreta i wszystko co było mu znane.
Eucharystia, Chleb Życia jest nam dana jako lekarstwo na to czego nie potrafimy puścić z ręki: narcyzm, indywidualizm, duma, ambicje i sfiksowanie na rzeczach. W Niej jest Słowo, którego możemy słuchać. Ono ma w sobie Życie, Ogień i nieskończoną tęsknotę. Eucharystia i Słowo są zadatkiem tego, co jest poza bramą, są zadatkiem Nieba, wszystkiego za czym tęsknimy.
W minonych dniach przeżyłem „zagęszczenie” śmierci. Zmarła nagle Renata, moja kuzynka, a w parafii w ciągu jednego tygodnia sprawowaliśmy dziesięć pogrzebów. W tym kontekście pojawiło się we mnie pytanie: czy można przygotowacć się do śmierci?
Na pewno przygotowanie do śmierci nie jest ucieczką od życia, w którym jestem teraz „zanużony”. Jezus Chrystus został przygotowany na śmierć przez gest pełny miłości, który wykonała kobieta z Betanii, namaszczając Go cennym olejkiem, którego woń „mówiła” o miłości. Pewien młody człowiek, gdy dowiedział się, że jest chory na nowowtór, spotkał się ze znajomym ksiedzem i powiedział: ” W szkole mówił ksiądz, że śmierć młodego człowieka nie jest najgorszą z rzeczy na świecie. Są bowiem dwie dramatyczniejsze sytuacje, które mogą się nam zdarzyć. Możemy przejść przez życie nie kochając i możemy doświadczając miłości innych, nigdy im nie powiedzieć jak bardzo ich kochamy. Dlatego, gdy dowiedziałem się, że jestem śmiertelnie chory, dotarło do mnie jak jestem kochany i postanowiłem powiedzieć moim bliskim jak bardzo ich kocham”. Było to trudne, ale i piękne przygotwanie na odejście.
John Shea, amerykański powieściopisarz katolicki, napisał kiedyś: „Uczta się zaczęła dla wszystkich, którzy zechcą zasiąść ze wszystkimi”. To zdanie niesie w sobie wiele treści. Shea sugeruje, że warunkiem, życia w „nowym niebie i nowej ziemi” jest posiadanie takiego serca i takiej otwartości, które uzdolnią człowieka do zasiadania przy stole z absolutnie każdym i do dzielenia życia. Dla Shea przygotowanie do śmierci polegać więc będzie na „rozszerzaniu” serca, by kochać szerzej i szerzej.
Wreszcie warto wspomnieć o modlitwie, o dobrą śmierć. Istnieje w tradycji katolickiej zorganizowany sposób przygotowania się na śmierć poprzez wspólną modlitwę w tzw. bractwach dobrej śmierci, co jest chwalebnym i dobrym zwyczajem. Jednakże każdy, kto modli się słowami „Zdrowaś Maryjo” ogłasza prawdę o tym, że są dwa momenty, w których spotykamy Boga: „teraz” i „w godzinę naszej śmierci”. Modlitwa o dobrą śmierć „rodzi” w nas wrażliwość na przyjęcie Boga w chwili naszej śmierci.
Dzisiaj natknąłem się na przepiękną interpretację o. Innocenzo Gargano, współczesngo włoskiego teologa i rekolekcjonisty: „Wraz z przyjściem Jezusa królestwo niebieskie zaistniało w świecie jako progresywna obecność światła Bożego. Światła, które dąży do rozprzestrzenienia się, aż dojdzie do krańców ziemi, poprzez pośrednictwo misji apostołów, którzy swoim przepowiadaniem ułatwiają szerzenie się królestwa na wszystkich drogach ziemi i aż po krańce świata”.
Ewangelia Jana przedstawia nam bardzo piękny, ziemsko-mistyczny obraz. Otóż, św. Jan opisując Ostatnią Wieczerzę podkreśla , że gdy apostołowie byli przy stole, umiłowany uczeń leżał oparty głową na piersi Jezusa. Siła tego obrazu została, jak sądzę, lepiej uchwycona przez artystów niż przez teologów i biblistów. Artyści i ikonografowie przedstawiają na ogół nam ten obraz w następujący sposób: ukochany uczeń ma głowę opartą na piersi Jezusa w taki sposób, że jego ucho znajduje się bezpośrednio nad sercem Jezusa, a jego wzrok skierowany jest przed siebie, na zewnątrz. Cóż za potężny obraz! Jeśli umieścisz ucho w odpowiednim miejscu na czyjejś piersi, usłyszysz bicie serca tej osoby. Umiłowany uczeń jest tym, który jest dostrojony do bicia serca Boga i patrzy na świat z tej perspektywy. Co więcej, Jan przekazuje nam serię innych obrazów ilustrujących implikacje słyszenia bicia serca Boga.
Po pierwsze, umiłowany uczeń stoi z matką Jezusa u stóp krzyża. Co pokazuje ta scena? W Ewangelii Łukasza Jezus przyznaje, że czasami ciemność zdaje się przytłaczać życie, a Bóg wydaje się być bezsilnym. Ciemność ma swoją godzinę! Śmierć Chrystusa była jedną z tych godzin, a umiłowany uczeń, podobnie jak matka Jezusa, nie mógł zrobić nic poza trwaniem pod krzyżem wobec ciemności i niesprawiedliwości. Nic nie można było zrobić, ale stojąc tam, umiłowany uczeń solidaryzuje się z milionami biednych i prześladowanych na całym świecie, którzy, tam gdzie są, nie mogą nic zrobić. Kiedy człowiek stoi w poczuciu bezradności, kiedy nie ma możliwości, by zmienić coś zewnętrznie, wtedy ów człowiek sam staje się najgłębszą, cichą modlitwą. Następnie, umiłowany uczeń zabiera matkę Jezusa do swego domu i jest to obraz, który nie wymaga wielu wyjaśnień.
Drugi obraz wymaga pewnego wyjaśnienia: gdy umiłowany uczeń opiera się o pierś Jezusa, odbywa się interesujący dialog. Jezus mówi swoim uczniom, że jeden z nich Go zdradzi. Piotr zwraca się do umiłowanego ucznia i mówi do niego: „Zapytaj go, kto to jest?”. Nasuwa się pytanie: dlaczego sam Piotr nie pyta Jezusa, kto go zdradzi? Piotr nie siedział przecież tak daleko od Jezusa, aby samemu nie zapytać! Co więcej, pytanie Piotra nabiera rzeczywistego znaczenia, gdy widzi się je w kontekście historycznym. Uczeni szacują, że Ewangelia Jana została napisana gdzieś pomiędzy latami 90-100. Piotr już nie żył, gdyż zginął śmiercią męczeńską. To, co sugeruje tutaj Ewangelia, to to, że zażyłość z Jezusem przewyższa wszystko inne, łącznie z kościelnym urzędem papieża. Modlitwa musi „przejść” przez umiłowanego ucznia. Papież nie może modlić się jako papież, może jedynie modlić się jako umiłowany uczeń. Bycie papieżem jest czymś wtórnym względem bycia uczniem.
Ewangelia św. Jana, w scenie z poranka wielkanocnego, ukazuje , że intymność z Jezusem jest ważniejsza aniżeli urząd kościelny. Maria Magdalena biegnie od grobu i mówi uczniom, że jest on jest pusty. Piotr i umiłowany uczeń natychmiast ruszają w stronę grobu. Łatwo odgadnąć, kto dotrze tam pierwszy. Umiłowany uczeń łatwo wyprzedza Piotra, nie dlatego, że jest młodszym człowiekiem, ale dlatego, że miłość jest pierwsza i przekracza władzę. Papież może również tam dotrzeć tylko dlatego, że jest uczniem. Powszechnie przyjmuje się, że umiłowanym uczniem był sam ewangelista Jan.
Historyczna tożsamość umiłowanego ucznia celowo pozostawia otwarte pytanie, ponieważ Ewangelia pragnie tego pojęcia dla każdego chrześcijanina. Kim jest umiłowany uczeń? Jest nim każda osoba, kobieta, mężczyzna lub dziecko, która jest blisko Jezusa, tak blisko, że może dostroić się do bicia serca Boga. Gdy tak się dzieje uczeń ten widzi świat z tego miejsca intymności, modli się z tego miejsca intymności, staje się także kimś zaangażowanym w szukanie zmartwychwstałego Pana i rozumie znaczenie jego pustego grobu.
Mistyczne obrazy najlepiej oświetlają inne mistyczne obrazy. Mając to na uwadze, warto poznać obraz-tekst pochodzący z IV wieku, autorstwa Ewagriusza z Pontu:
„Pierś Pana
Królestwo Boga
Kto się na niej opiera
Będzie Teologiem”



