Blisko dwadzieścia lat temu powstał ten niezwykły, poruszający tekst:
     Niedawno poprowadziłem nabożeństwo żałobne przyjaciela, który zmarł cztery lata temu. Wszyscy, którzy przyszli na to nabożeństwo byli również na jego pogrzebie. Po co kolejne nabożeństwo żałobne cztery lata później? Oto tło:
    U mojego przyjaciela zdiagnozowano wyjątkowo agresywny rodzaj raka i lekarze powiedzieli mu, że jedyną szansą na przeżycie jest przeszczep szpiku kostnego, co biorąc pod uwagę jego wiek, około pięćdziesiątki, było wysoce ryzykowne. Lekarze powiedzieli też, że jego szanse wynoszą jeden do trzech. Była to  jego jedyna realna opcja. Dzień przed tym, jak trafił do szpitala, aby rozpocząć zabieg przeszczepu, zgromadził wokół siebie liczną rodzinę i przyjaciół, aby pożegnać się z nim, gdyby to rzeczywiście był koniec. Zebraliśmy się w południe, zjedliśmy skromny lunch, wybraliśmy się na krótki spacer, przytuliliśmy się do siebie, podczas gdy on ucinał sobie potrzebną sjestę, aby zebrać siły, a następnie zaprowadziliśmy go do kaplicy, gdzie odprawiliśmy Eucharystię i udzieliliśmy mu Namaszczenia Chorych. Następnie udaliśmy się do jego ulubionej restauracji na długą kolację, „ostatnią wieczerzę”, podczas której zjadł wszystkie swoje ulubione potrawy i mógł wyrazić nam swoją wdzięczność i miłość, a my mogliśmy zrobić to samo dla niego. To był wspaniały wieczór i wykorzystaliśmy wszystkie znane nam rytuały, ziemskie i sakramentalne, aby uczynić to pożegnanie wyjątkowym.
 
     Lekarze trafnie przewidzieli. Nie przeżył. Zmarł w trakcie rekonwalescencji, więc nasza wspólna kolacja była rzeczywiście „ostatnią wieczerzą”. Zorganizowaliśmy dla niego wielki pogrzeb, pochowaliśmy go zgodnie z jego wolą w nieoznakowanym grobie na małym wiejskim cmentarzu, na którym znajdował się tylko jeden lub dwa inne groby, po czym wszyscy wróciliśmy do domów. W kolejnych latach modliliśmy się za niego codziennie, a potem, po czterech latach, część z nas, którzy byli na tym pierwszym pożegnaniu, postanowiła spotkać się ponownie w tej samej kaplicy i tej samej restauracji. Ale po co? Po co powtarzać pożegnanie, które już odbyliśmy? Po co to zrobiliśmy? Ponieważ zasadniczo wszyscy, czy to w jakimś nieokreślonym miejscu w sercu, czy w jakimś bardziej wyraźnym miejscu w naszej wierze, wierzymy w obcowanie świętych, a mianowicie w to, że nasi bliscy którzy zmarli, nadal pozostają z nami w relacji i że ta relacja wciąż się zmienia i rozwija, nawet po tym, jak śmierć nas rozdzieli. I biorąc to pod uwagę, zdaliśmy sobie również sprawę, że w pewnym momencie wymagano od nas jeszcze innego rodzaju odpuszczenia. Co to oznacza?
Pod koniec lat 70. XX wieku pisarz z Wirginii, Sheldon Vanauken, napisał książkę zatytułowaną „ Severe Mercy” . Opowiada ona historię miłości, śmierci i relacji po śmierci. Jako młody mężczyzna, wciąż po dwudziestce, miał szczęście znaleźć swoją bratnią duszę, kobietę, którą czule nazywał Davey. Ich miłość niemal ich przytłoczyła w swojej wyjątkowości, a jednak dzięki niej odnaleźli Boga – i odnaleźli również C.S. Lewisa, który został ich kierownikiem duchowym i mentorem. Jednak ich ziemska miłość miała być krótkotrwała. Dwudzietoparoletnia Davey zachorowała na raka i zmarła. Vanauken był przygnębiony, pogrążony w ciemności, która sprawiła, że rozważał samobójstwo. Na szczęście miał C.S. Lewisa jako przewodnika duchowego.
Po śmierci żony kazał skremować jej ciało i przechowywał jej prochy. Nosił też w kieszeni jej obrączkę ślubną. Pewnej nocy, kilka lat po jej śmierci, płynął statkiem przez Atlantyk i wyszedł na zewnątrz, sam na sam z jej prochami i obrączką, aby się pomodlić. W swojej modlitwie otrzymał od niej wyraźny sygnał, który w zasadzie brzmiał: „Czas na coś nowego. Rozrzuć prochy z miłością w oceanie. Wrzuć obrączkę do morza. Pozbądź się żalu, który nosisz w sobie! W przyszłości znów będziemy razem, ale teraz, na tej ziemi, czas iść naprzód”.
   W gruncie rzeczy właśnie dlatego zebraliśmy się ponownie, by uczcić pamięć naszego przyjaciela. Po czterech latach usłyszeliśmy, jak mówi – jakkolwiek  to brzmi w naszych sercach – że nadszedł czas, by rozsypać jego prochy, wrzucić obrączkę do oceanu, by pozwolić mu odejść w jeszcze większym stopniu, aby tajemnica głębszej miłości mogła nadal się rozwijać.
To był wspaniały, pełen radości wieczór. Modliliśmy się, opowiadaliśmy sobie historie, piliśmy wino, ale przede wszystkim śmialiśmy się z wdzięczności, ponieważ nasze życie zostało tak obdarowane przez tego człowieka, Williama Manfielda, którego ciepło, miłość, humor, empatia, wiara i miłość do Eucharystii pomogły uczynić nasze życie bardziej znośnym, bardziej zrozumiałym, bardziej radosnym, bardziej pełnym wiary i pełniejszym. Nie zawsze był Matką Teresą, miał pewne słabości, których ona nie miała, ale tak jak ona, jest teraz świętym i to świętym, z którym mogliśmy świętować „ostatnią wieczerzę”. (R. Rolheiser, CELEBRATING LIFE INSIDE THE COMMUNION OF SAINTS, 10 czerwca 2007 r.)